Przeczytaj dokładnie podane poniżej fragmenty dwóch powieści
z okresu Młodej Polski: "Chłopów" W.S.Reymonta i "Ludzi bezdomnych" S.Żeromskiego.
Przeanalizuj je i wypisz użyte przez twórców środki stylistyczne oraz określ ich funkcję i przynależność do młodopolskiego nurtu artystycznego.
Przeanalizuj je i wypisz użyte przez twórców środki stylistyczne oraz określ ich funkcję i przynależność do młodopolskiego nurtu artystycznego.
Czego szukamy:
impresjonizm: kolory, światło, krajobraz, odgłosy,
smaki itd.
symbolizm: symbole, ukryte znaczenia
realizm: elementy obiektywnego opisu
naturalizm: biologia, fizjologia, brzydota
1.
[…] A pod nimi, jak okiem
ogarnąć, leżały szare pola niby olbrzymia misa o modrych wrębach lasów - misa,
przez którą, jak srebrne przędziwo rozbłysłe w słońcu, migotała się w skrętach
rzeka spod olch i łozin nadbrzeżnych. Wzbierała w pośrodku wsi w ogromny
podłużny staw i uciekała na północ wyrwą wśród pagórków; na dnie kotliny,
dokoła stawu, leżała wieś i grała w słońcu jesiennymi barwami sadów - niby
czerwono-żółta liszka, zwinięta na szarym liściu łopianu, od której do lasów
wyciągało się długie, splątane nieco przędziwo zagonów, płachty pól szarych,
sznury miedz pełnych kamionek i tarnin-tylko gdzieniegdzie w tej srebrnawej
szarości rozlewały się strugi złota - łubiny żółciły się kwiatem pachnącym, to bielały
omdlałe, wyschłe łożyska strumieni albo leżały piaszczyste senne drogi i nad
nimi rzędy potężnych topoli z wolna wspinały się na wzgórza i pochylały ku
lasom […].
W.S.Reymont, Chłopi, t.1. rozdz. 1.
2.
Na ganku przed progiem czekał już
Boryna, kowalowie i Józka.
Dominikowa wniosła przodem w
węzełku skibkę chleba, soli szczyptę, węgiel, wosk z gromnicy i pęk kłosów
poświęconych na Zielną, a gdy i Jaguś próg przestąpiła, kumy ciskały za nią
nitki wyprute i paździerze, by zły nie miał przystępu i wiodło się jej
wszystko.
Wraz też witali się, całowali a
życzyli młodym szczęścia, zdrowia i co tam Pan Bóg da, a do izby szli, że wnet
zawalili ławy wszystkie i kąty.
Grajkowie, narządzając
instrumenty, pobrzękiwali z cicha, aby nie mącić poczęstunku, z jakim wystąpił
Boryna.
Chodził ano z pełną blachą od kuma
do kuma, częstował, niewolił, w ramiona brał i przepijał do każdego; kowal mu
pomagał w drugiej stronie, a Magda z Józką roznosiły na talerzach placek,
miodem i serem nadziewany, któren umyślnie upiekła na przenosiny, bych się ojcu
przypochlebić.
Ale zabawa szła nietęgo, juści, że
nikt za kołnierz nie wylewał i od kieliszków nie stronił, przepijali nawet ze
smakiem, ino że jakoś nie nabierali weselnego ducha i nie wiedli się do
wrzątka, ledwie parkotali, jak ta woda na słabym ogniu; siedzieli osowiale,
ruchali się ciężko, nieswojo, mało pogadywali i z cicha, a jaki taki ze
starszych ziewał ukradkiem, przeciągał się, a tęskliwie myślał, by się co
rychlej gdzie na słomę dostać.
Kobiety zaś, choć to nasienie
najbardziej wrzaski i zabawę czyniące, rozwalały się ino po ławach, w kąty się
kryły i mało wiele między sobą rajcowały.
Jagusia w mężowej komorze wnet się
przestroiła w szmaty zwyczajne, tyla że świąteczne, i wyszła ugaszczać a
przyjmować, ale matka do niczego się jej tknąć nie dała.
- Wesela se zażyj, córuchno!
Narobisz się jeszcze, natrudzisz! - szeptała i raz w raz ją przygarniała do
piersi, i z płaczem tuliła, aż to dziwno było niejednemu, boć nie we świat szła
za chłopa, nie na drugą wieś i na biedę.
Pośmiewali się z takiej tkliwości
matczynej, a zęby ostrzyli przekpinkami, ile że teraz właśnie na przenosinach,
kiej Jaguś już gospodynią weszła w mężowski dom, w tyle grontu i dobra
wszelkiego, otwierały się im oczy, a niejednej matce dostałych córek zazdrość
szła do gardła, dzieuchom też było jakoś nieswojo i markotno.
Na drugą stronę szły, po Antkach,
gdzie Ewka z Jagustynką wieczerzę narządzały, aż huczało w kominie, że Witek
ledwie nadążył drwa znosić i przykładać pod ogromne gary.
I po całym domu się rozłaziły, a w
każdą szparę wrażały zazdrosne oczy.
Nie zazdrościć to losu takiego?..
Już sam dom najlepszy we wsi,
duży, widny, wysoki, stancje kieby w jakim dworze, wybielone, z podłogami,
czyste! A co sprzętów, co statków różnych, obrazów samych ze dwadzieścia i
wszystkie ze szkłami! A tu jeszcze obory, stajnie, stodoła, szopa! A mało to
lewentarza? Pięcioro samych krowich ogonów, nie licząc byka, któren profit daje
niezgorszy? Trzy konie! A gdzie jeszcze grunt? Gdzie gęsi, świnie?...
W.S.Reymont,
Chłopi, t. 1, rozdz. 12.
3.
[...]Boryna
naraz przyklęknął na zagonie i jął w nastawioną koszulę nabierać ziemi, niby z
tego wora zboże naszykowane do siewu, aż nagarnąwszy tyla, iż się ledwie
podźwignął, przeżegnał się, spróbował rozmachu i począł obsiewać...
Przychylił
się pod ciężarem i z wolna, krok za krokiem szedł i tym błogosławiącym,
półkolistym rzutem posiewał ziemię na zagonach.
Łapa
chodził za nim, a kiej ptak jaki spłoszony zerwał się spod nóg, gonił przez
chwilę i znowu powracał na służbę przy gospodarzu.
A
Boryna, zapatrzony przed się w cały ten urokliwy świat nocy zwiesnowej, szedł
zagonami cicho, niby widmo błogosławiące każdej grudce ziemi, każdemu źdźbłu, i
siał - siał wciąż, siał niestrudzenie.
Potykał
się o skiby, plątał we wyrwach, niekiedy się nawet przewracał, jeno że nic o
tym nie wiedział i nic nie czuł kromie tej potrzeby głuchej a nieprzepartej,
bych siać.
Szedł
aż do krańca pól, a gdy mu ziemi zabrakło pod ręką, nowej nabierał i siał, a
gdy mu drogę zastąpiły kamionki a krze kolczaste, zawracał.[...]
A
potem, kiej już noc ździebko zmętniała, gwiazdy zbladły i kury zaczynały piać
przed świtaniem, zwolniał w robocie, przystawał częściej i zapomniawszy
nabierać ziemi pustą garścią siał - jakby już jeno siebie samego rozsiewał do
ostatka na te praojcowe role, wszystkie dni przeżyte, wszystek żywot
człowieczy, któren był wziął i teraz tym niwom świętym powracał i Bogu
Przedwiecznemu.
I
w oną żywota jego porę ostatnią cosik dziwnego zaczęło się dziać: niebo poszarzało
kiej zgrzebna płachta, księżyc zaszedł, wszelkie światłości pogasły, że cały
świat oślepł nagle i zatonął w burych skołtunionych topielach, a coś zgoła
niepojętego jakby wstało gdziesik i szło ciężkimi krojcami wskroś mroków, że
ziemia zdała się kolebać.
Przeciągły,
złowróżbny szum powiał od borów.
[...]
Zmartwiał
naraz, wszystko przycichło i stanęło w miejscu, błyskawica otworzyła mu oczy z
pomroki śmiertelnej, niebo się rozwarło przed nim, a tam w jasnościach
oślepiających Bóg Ociec, siedzący na tronie ze snopów, wyciąga ku niemu ręce i
rzecze dobrotliwie:
-
Pódziże, duszko człowiecza, do mnie. Pódziże, utrudzony parobku...
Zachwiał
się Boryna, roztworzył ręce, jak w czas Podniesienia:
-
Panie Boże zapłać! - odrzekł i runął na twarz przed tym Majestatem
Przenajświętszym.
Padł
i pomarł w onej łaski Pańskiej godzinie.
Świt
się nad nim uczynił, a Łapa wył długo i żałośnie...
W.S.Reymont,
Chłopi, t. 3, rozdz. 11.
3.
Czasami przylatał wiatr, rozbujał ten krzew lekko, równo, cicho - i
wtedy cudowne strofy liści kołysały się w ciepłym, wilgotnym powietrzu sennymi
akordami niby muzyka, która oniemiała i, przybrawszy na się kształt tak przedziwny,
zastygła. Judym siedział u otwartego okna w swoim mieszkaniu. Płonął od
głębokiej radości. W pewnych sekundach wznosiły się w jego sercu jakieś
tchnienia uczuć podobne do tych, co kołysały wierzchołki drzew. Wówczas na jego
usta wybiegały dźwięki pieszczotliwe a zapalające, jakby z ognia. Mówił nimi do
drzew wielkich, do młodych krzewów, do jaskółek szybujących wysoko nad
szczytami po świetlistej otchłani. Tajemnicza radość pociągała wzrok jego ku końcowi alei, a
serce ulatywało z głębi piersi jak zapach. Na coś niesłychanego czekał, na
przyjście czyjeś....
S. Żeromski, „Ludzie
bezdomni”, Rozdział Przyjdź
4.
Domy obok drogi i jej kanałów zarażonych zjadliwymi
wyciekami fabryk były coraz mniejsze, coraz bardziej nędzne. Na końcu miasta
wzdłuż drogi ciągnęły się budy, resztki chałup wiejskich, imitujące domy
miastowe. Grunt tam był bagnisty. Dookoła stały zamokłe pastwiska, na których czarnym
dnie ropiała zohydzona woda. Nieco wyżej ciągnęły się glinianki napełnione wodą
deszczową.
Gdzieniegdzie sterczała jeszcze sosna po wyciętym
lesie. Judym wchodził z Joasią na podwórza domostw śmierdzących, otwierał drzwi
nieproszony i oczami wskazywał jej ludzi. Były tam dzieci robotników z
cynkowni. Wynaturzone okazy gatunku ludzkiego, przedwcześni starcy z obliczami trupów
i wzrokiem, który woła o pomstę do nieba. Spoglądały na nich babska paskudne i złe,
twarze chorych, którzy może sądzili, że to śmierć
nareszcie drzwi uchyliła...
Szli tak od domu do domu...
S. Żeromski, „Ludzie
bezdomni”, Rozdział Rozdarta sosna
5.
Tuż obok stóp Judyma
było szerokie, suche zawalisko, otwór w postaci leja zwróconego wierzchołkiem na
dół. W głębi ziemi pod nim były niegdyś galerie kopalni. Warstwy skał piaskowca
i łupku gliniastego, wskutek „wyrabowania” budynku podtrzymującego piętro,
zarwały się od własnego ciężaru i spadając, odłamami swymi napełniły puste przestrzenie
pokładów węgla. Gleba zewnętrzna zsunęła się w przepaść wraz z murawą,
krzewami i utworzyła
dół głębokości dwudziestu metrów.
W miejscu rozdarcia
widać było pręgi piachu siwe i jasnożółte. Naokół stały karłowate, nędzne sosny.
Jedna z nich rosła
na samym brzegu zawaliska. Oberwana ziemia ściągnęła w głębinę prawy jej
korzeń, a lewy został na twardym gruncie. Tak ją dzieje kopalni rozdarły na dwoje.
Pień jej stał jedną połową swoją w górze, a drugą szedł wraz z zawaliskiem,
niby istota ludzka, którą napal wbito. Tamten, z bryłami ziemi w dół ściągnięty,
prężył się jak członki na torturach. Wszczepione w glebę pazury górne trzymały się
z całej siły.
Judym zsunął
się w zawalisko, żeby go nikt nie widział. Rzucił się na wznak. Pod sobą w głębi
ziemi słyszał od czasu do czasu huk wystrzałów dynamitu i prochu. W górze widział
obłoki sunące po niebie lazurowym.
Obłoki jasne,
święte, zaczerwienione obłoki...
Tuż nad jego głową
stała sosna rozdarta.
Widział z głębi
swojego dołu jej pień rozszarpany, który ociekał krwawymi kroplami żywicy. Patrzał
w to rozdarcie długo, bez przerwy.
Widział każde włókno,
każde ścięgno kory rozerwane i cierpiące. Słyszał dokoła siebie płacz samotny, jedyny,
płacz przed obliczem Boga.
Nie wiedział tylko,
kto płacze..?
Czy Joasia? — Czy
grobowe lochy kopalni płaczą?
Czy sosna rozdarta?
S. Żeromski, „Ludzie
bezdomni”, Rozdział Rozdarta sosna