sobota, 10 lutego 2018

M. Kuncewiczowa, Cudzoziemka (fragm.) s.4-6



[...] Teraz Róża usiadła i pozwoliła swojej twarzy zmierzchnąć. Usta zwycięskie wsiąkły w głąb twarzy, pozostawiając zaledwie ślad, szramę na powierzchni skóry, szerokie źrenice zwęziły się jak u bitego psa, nos stał się spiczasty, a czoło brudne, zmięte. Forsownie przełknęła ślinę — widać gorzką — bo kąty warg zadrgały. Położyła dłonie na poręczach fotela i tak zastygła.

Niedługo wszakże trwał bezruch. W Róży niebawem zbudziło się coś naglącego, boleśnie żywego, napastliwego, z czym nie można zaznawać spokoju. Z pociemniałą twarzą wstała i wróciła znowu do wejściowych drzwi.
Teraz — w zupełnej samotności — po raz drugi wkraczała do mieszkania córki. Już nie tym elastycznym, urągliwym krokiem, już nie z tą obojętną postawą co przy słudze. Teraz wkraczała ciężko, srogo, cierpiętliwie, jak obrażona matka, jak stara, niepotrzebna kobieta. Stuknęła zgiętym palcem w blat mahoniowego stolika:
— O, gdzie to Marta wypchnęła pradziadowski stolik! W sieni poniewiera, co przez tyle lat szanowałam, z miejsca na miejsce poprzez całą Rosję woziłam.
Schyliła się i troskliwie obmacała wygiętą empirową nóżkę. Jakiś czas stolik stał w dziecinnym pokoju — wnuczek Zbigniew przywiązywał do tej nogi konia na biegunach i nadłamał ją. Próżno zabraniała. Córka śmiała się: „Dla niego to jest kareta, dziecko musi się bawić”.
Róża, złowroga, sunęła w głąb mieszkania. Przystawała przy nowoczesnych, niedawno nabytych sprzętach, mruczała zjadliwie nad niskim dressoirem i nad wileńską tkaniną. W stołowym, między zegarem a lustrem, wisiał portrecik jej ojca — niewielki dagerotyp w medaliowatej ramce z epoki.
Porywczo zerwała obrazek ze ściany i poniosła do tego miejsca, gdzie leżały jej rzeczy: mufka, kołnierz futrzany... Tam go ukryła.
Telefon nie dzwonił, w domu była cisza, tylko ulica w dole huczała i radio z piątego piętra grało „Close your eyes” *. /* Close... — (ang.) zamknij oczy / W angielskim, niezrozumiałym języku słowa brzmiały irracjonalnie, zwierzęco, jak modlitwa dzikiego człowieka. Zmysłowa obsesja i strach przed nocą były w tych słowach. Coś się przypominało wstydliwego, czegoś trzeba było się spodziewać i po czymś płakać, kiedy tak śpiewano. Róża zwiesiła głowę, opuściła ręce, melodia płynęła nad sufitem i nad światem, a w sercu Róży poruszała się przeklęta młodość. Ciągle żywa, ciągle gryząca, jak złe, nierozumne szczenię.
Róża podeszła do lustra, obciągnęła na sobie sweter w pąsowe i srebrne skrzydła. Kupiła go niedawno, jednocześnie niemal z krótką, modną parasolką o rączce w formie ptasiego dzioba, jednocześnie z paryskim gorsetem i za jasnym na zimę paltem.
Sweter kupować poszły z córką Martą. Kiedy na ladę wyłożono całą serię trykotaży — córka natychmiast odgarnęła jaskrawe sztuki i spośród dyskretnie barwionych wyłowiła najciemniejszy. Ten podsunęła matce, mówiąc:
— Może mamusia przymierzy.
Róża przymierzyła. Sweter był piękny, czarny, jak gdyby przyprószony szronem, z przepysznym, białym kołnierzem i takimiż mankietami. Zapinał się surowo na jeden rząd guzików. Marta stała olśniona przed matką.
— Cudnie, cudnie ci w tym swetrze — powiedziała — wyglądasz jak sen o zimie albo jak Petronela w swojej najlepszej formie — po jedzeniu, kiedy jest uduchowiona.
Petronela to była stara kotka angora.
Róża poczuła wtedy coś gorszego niż śmierć. Poczuła starość swoją, już dokonaną, już nieodwołalnie zapadłą i widoczną każdemu. Śmierć czuła nieraz— nie zbywało temu uczuciu na powabie. Kiedy przy ataku nerwicy czy w samobójczym zapamiętaniu drętwiały wargi, ciężki paralityczny chłód podnosił się falą od stóp poprzez uda ku sercu, doznawała obok fizycznej męczarni, obok wstrętu do własnej bezsiły — także pewnej obleśnej rozkoszy. Że zapada tak głęboko w nieodpowiedzialność, że mści się i że bezkarnie triumfuje nad przymusami życia; że przybliża się tuż-tuż i zaraz osiągnie — tajemnicę.
Bezwład ogarniał ją jak nowy wymiar, jak atmosfera i n n e g o zwycięstwa. Ze śmiercią, gdy ta ustępowała z jej ciała, rozstawała się z żalem; to był rzadki, gorzki narkotyk, przedsmak nieznajomego świata, pełnego słodyczy. Natomiast starość odczuła teraz jak przewlekłą jawę, która podpełza do człowieka, żeby go obedrzeć z ostatniej nadziei, naznaczyć piętnem ohydy, gwałtem się z nim stowarzyszyć, włóczyć go — śmieszną, zniekształconą marę — po najparszywszych zaułkach człowieczeństwa. Sen o zimie. Petronela w najlepszej formie — powiedziała córka.
Jakże urągliwie zabrzmiały komplementy! Róża ze wzgardą odwróciła się od ich melancholijnej poezji, z nienawiścią przyjęła wersję o swoim duchowym, bezcielesnym pięknie.
— On ma za długie rękawy — odburknęła wrogo.
Sprzedawczyni i Marta zakrzątnęły się.
— Ależ to drobiazg, tu pod mankietem zrobi się małą zakładkę, poza tym sweter leży jak ulany.
Róża ściągnęła z siebie elastyczną wełnę... Córce łzy stanęły w oczach.
— Ależ dlaczego? Mamo, ja proszę, tobie jest w nim ślicznie, pewnie myślisz, że jest za drogi, błagam cię (siłą przytrzymywała żakiet na ramionach matki) — ofiaruję ci go, no — proszę, proszę — to będzie prezent ode mnie.
Róża bardzo źle spojrzała na córkę; Marta umilkła raptem, zatrzepotała rzęsami i tak już pozostała do końca bytności w sklepie — ogłuszona.
To i owo jeszcze przymierzała Róża, cały czas jednak zerkając na obcisły żakiecik w purpurowe skrzydła. Wreszcie otrząsnęła się z propozycyj subiektki i sięgnęła po niego. Sprzedawczyni z pewną urazą pomogła włożyć za ciasny trykot, córka odwróciła oczy... Ton monologu sklepowej opadł i schłódł. Bardzo chwaliła żakiecik w czerwone skrzydła:
— I w tym także szanownej pani do twarzy. Bo przy siwych włosach ta czerwień pięknie kontrastuje i pani szanowna ma piękną cerę.
Marta ciągle milczała, Różę nie chłód śmierci ogarniał, nie; ciepły, mdły zapach spraw urojonych, beznadziejnych i żmudnych. Stała ponura przed lustrem, nie ogłaszając decyzji.
Sklepowa także na chwileczkę zacichła, zaraz jednak wzmogła się na duchu
i z zapałem dodała:
— Za ten sweter ja gwarantuję, dziesięć sezonów noszenia.
I tu dopiero Róża roześmiała się gromko. Powiedziała:
— Ha, moja pani, dziesięć sezonów to za wiele dla mnie, może jeden wystarczy? No, niech pani zapakuje ten żakiet.
Wyszły ze sklepu z Martą i rozstały się zimno; to było miesiąc temu. Róża zaraz następnego dnia po nabyciu swetra kupiła świetny pas gumowy, który ją wyszczuplił, a na wyprzedaży jesiennej kupiła jasne palto z bardzo cienką warstwą watoliny i parasolkę z dziobem.
W ciągu życia Róża niezbyt wiele czasu spędzała przed lustrem. Za lat dzieciństwa nie odczuwała siebie jako odrębnej od świata istoty, drżała, mieniła się na różnych przeciągach — nic o swoim kształcie, o właściwym swoim kolorze nie wiedząc. [...]