26
[...]
Ta noc była niedobra dla Justyny, pełna snów i
przebudzeń, wilgotna i lepka od potu. "Co to jest ze mną?" - myślała i
znowu zapadała w sen. Trzeba było gdzieś wejść, dostać się do jakichś ludzi, na
jakieś mieszkanie. Nieprzyjemna droga czarnym korytarzem ze schyloną głową, z
czymś duszącym na szyi. Była to droga do Jasi, taka sama, a przecież gorsza i straszniejsza
niż naprawdę. Szła przez ten korytarz, szła i szła, natrafiła na drzwi
drewniane, z gołych desek, namacała zamek na wierzchu z żelazną klamką, klucz
sterczący w zamku. Przekręciła klucz, bo to było z tej strony zamknięte,
otworzyła drzwi. Nikogo tam w środku nie było, nikt się nie odezwał.
Weszła w
ciemność, namacała łóżko. Nie było na nim pościeli, tylko deski. Na deskach, na
samym drewnie leżała Karolina Bogutowa - taka jak była po śmierci, już ubrana,
gruba, w czarnej sukni, z krzyżykiem w rękach. Było tak, że leży tu już dawno,
że zapomnieli ją pochować. I to też było gorsze niż sama prawda, że matka
umarła.
Obudziła się i znów pomyślała, że coś z nią jest.
Następny sen był piękny. Płynęła morzem. Ale co za dziwny był okręt bez ludzi,
bez podkładu i komina. Nie było nad nim nieba. Tylko przez wielkie jakby wrota
było widać morze i czuło się huk i prędkość. A wrota były całe ze skały i cały
okręt był z kamienia. I tak hucząc szedł morzem bez jednego człowieka, tylko z nią.
Dopiero nad ranem przyśniło jej się to dziecko. Małe,
całe gołe, zdrowe i twarde. Było żywe, ale jakby nie z ciała, jakby wyrobione w
białym kamieniu. Ładne i wesołe. Potem zmiękło, przelewało jej się na rękach.
Główka mu wisiała na szyi i turlała się po ramieniu. Zesmutniało jak mała Jadwisia.
I potem to już była Jadwisia, kiedy umarło.
Zbudziła się ze snu, płacząc. W pokoju było jeszcze
ciemno i zimno. Została w łóżku i leżąc, cicho, długo płakała. Niby to śniła
jej się Jadwisia, ale płakała nie za nią. Jadwisia żyła na świecie i póki nie
oślepła, widziała to niebo i tę ziemię, bawiła się kotem, pieściła się z matką.
A tamto jej dziecko, co miało być i co go nie było,
gorzej było biedne. Sama poszła do akuszerki, dała sobie coś takiego zrobić, co
kobiety robią, i tak je zmarnowała. Pamiętała najwięcej i ciągle jej się to
przypominało, że jak tam w łóżku leżała w nocy po tych bólach, cicho, żeby
ludzi nie pobudzić, to się poruszyła. I ono się tak z niej wymkło jak myszka.
Cały świat go nie chciał, rodzony ojciec go nie chciał i tylko w niej jednej
miało schowek. Tylko ona jedna na całym świecie mogła mu poradzić, żeby się na
życie wydostało. U niej jednej miało swój ratunek i schronienie. I ona jedna,
ta jego matka, też przeciwko niemu się podniosła. To gdzie się miało to
dzieciątko obrócić za swoim ratunkiem, kiedy ona sama i ona tak mu zrobiła?
Leżała do południa i w kółko o tym jednym myślała. Na
drugą stronę podwórza, na sztachety, świeciło słońce. Za oknem jedno nieduże
drzewo kręciło się od wiatru i szorowało gałęziami o sztachety. Śnieg topniał,
marcowe niebo było od wiatru niebieskie i miało po sobie ciemnoniebieskie
chmurki. A Justynie się nie chciało ani wstać, ani jeść, ani wyjść, tylko dobrze
jej tak było leżeć i płakać, i o jednym myśleć. Nie wiedziała, co to miało być,
czy chłopiec, czy dziewczynka, nie wyobrażała sobie, jakie by wyrosło. Myślała
o tym prawie żadnym, małym i ślepym, jeszcze o bożym świecie nie
wiedzącym, które się w nią schowało i w niej miało swoją opiekę.
Po południu zastukał ktoś do drzwi. Wstała z łóżka,
owinęła się w chustkę i przekręciła klucz w żelaznym wystającym zamku, takim
samym, jaki jej się śnił.
- Znów pani tak leży przez cały dzień - powiedziała
Niestrzępowa wchodząc. - Jak pani nie wstyd? Kto ma pani w piecu napalić, na kogo
pani czeka? Ugotować coś trzeba, posprzątać.
Justyna milcząc wstała. Umyła się w wodzie na misce,
grzebała kawałkiem drewna w popiele na ruszcie. Póki Niestrzępowa stała przy
niej, rozpalała w piecu, brała w rękę to jedną, to drugą rzecz, do rondelka
nalała z dzbanka wody, obejrzała w szufladzie, w torebkach, gdzie jeszcze jest
jaka kasza.
- Tak przecie nie można. Tak się pani zamorzy! - Niestrzępowa
wychodziła, przyniosła trochę własnej zupy, zmuszała Justynę, żeby wzięła palto
i poszła kupić sobie chociaż kawałek kiełbasy u rzeźnika.
Justyna słała łóżko, zamiatała podłogę, siadała i
patrzyła na ogień, jak się palił i migotał, chodził po każdym drewnie tam i z
powrotem, nim się całe nie zajęło. Wstawała, dokładała, zamykała piecyk i siadała
na brzegu łóżka.
Znów jej się to przypomniało, jak poszła do tej
akuszerki na ulicę Mostową, zaraz parę domów od końca Świętojańskiej blisko dworca.
Mieszkała w czerwonym ceglanym domu. Była tam kuchenka i pokój. Kuchnia była
pierwsza i tam spała ona z mężem i trzema
chłopcami, a w pokoju miała chore. Ale jak Justyna tam
leżała, to żadnej drugiej chorej nie było. Matka tej kobiety gotowała im jeść i
zamiatała pokój. Opowiadała Justynie, że przed nią ostatnia chora była to
bogata panna, co nawet nie miała szesnastu lat. W wielkim ukryciu ją tam
przywiózł ze wsi jej rodzony wuj, co miał żonę i dzieci, a ona u nich
mieszkała.
Zaraz jak tam przyszła, akuszerka kazała wejść
Justynie na duży stół i na samym brzegu się położyć, i przyniosła z kuchni na
półmisku jakieś druty i szczypce, i czekała przez chwilę, aż wystygną. Bieda
tam była, ale bardzo dbali, żeby wszystko było czyste. Wieczorem przychodził
mąż tej kobiety, kolejarz, który często pił, i wtedy były w tej kuchni hałasy.
W ciemności otwierały się drzwi od kuchni i na palcach cicho wchodziła stara
kobieta.
Widocznie się tu chowała przed zięciem, może mu
zawadzała i o nią żonie tak dokuczał. To były najgorsze dni w życiu Justyny od
śmierci matki.
Po tym, co tamta jej na stole zrobiła, Justyna leżała
w nocy,nie wiedząc, co się w niej odbywa, aż ją chwyciły bóle. Krzyczała, ale
tamta zaraz przyszła, żeby przestała, że zgubi ją i siebie. Przestała krzyczeć,
przeleżała cicho parę godzin, aż wszystko ustało. I wtedy nad ranem, jak się
poruszyła, bez żadnego bólu, bez niczego takiego poczuła, że to malutkie z niej
wyszło. Leżała tam jeszcze przez dwa tygodnie, ale co z nią było, mało
pamiętała.
Przychodził doktor, miała gorączkę, różne rzeczy z nią
robili. Kiedy wyszła stamtąd, nie była jeszcze całkiem zdrowa, jednak powoli
się poprawiła i w jesieni mogła już pracować u Torucińskiego. Ale myśl o tym
dziecku została już w niej na zawsze.
Gdy tak siedziała na łóżku i wspominała swoje sprawy,
zastukał Zenon. Przychodził teraz co parę dni, zrobił się dobry i pamiętał o niej.
Ale jego odwiedziny nie pocieszały jej wcale.
Mało ją obchodziło, czy przyszedł, czy nie. Był to
jakby ktoś inny, wcale do niego niepodobny, obcy. Przychodził zawsze, kiedy było
już ciemno na ulicy, uważał, żeby się z kim na podwórzu ani w sieni nie spotkać.
Stukanie Zenona zaraz poznawała. Zawołała, żeby wszedł.
Nie wstając podała mu rękę.
- No jak się masz, dziecko? Dawno był doktor?
Odpowiedziała:
- Nie pamiętam, ale on niepotrzebnie przychodzi. On mi
nic nie pomoże. Dlaczego tak mnie o wszystko rozpytuje?
- Czy bierzesz te lekarstwa, co ci zostawił?
- Biorę. Ale niech on nie myśli, że ja z nim gdzie
pojadę. Nigdzie się stąd nie ruszę. Siedzę tu spokojnie, nikomu nie przeszkadzam,
nikomu nic nie robię, to co mu do mnie.
- Zrobisz, jak będziesz chciała. Nikt cię nie
przymusza. Ta Niestrzępowa do ciebie przychodzi?
- Przychodzi, przychodzi. I to także niepotrzebnie.
Jak mam chęć, to jem, jak nie, to nie lubię, żeby mnie przymuszali.
- Co jadłaś dzisiaj? Milczała chwilę i roześmiała się.
- Co ci to, Zenon.
Co cię to może obchodzić, co ja jem?
- Piszesz mi takie dziwne rzeczy. Nie powinnaś pisać.
Jak tu przychodzę, możesz mi zawsze wszystko powiedzieć. To pisanie jest niepotrzebne.
Wzruszyła ramionami.
- Dobrze, nie będę pisała. Ale jak przychodzisz, to nigdy
nie pamiętam, co ci miałam powiedzieć. Obmyślałam sobie, co ci powiem, a potem
zawsze zapomnę.
- Pisałaś, że znów ci się śniło.
- I dziś mi się śniło, i wczoraj. Zawsze mi się śni.
- Słuchaj, jesteś taka dobra, powinnaś być rozsądna,
powinnaś słuchać, co on ci mówi, ten doktor. Pojedziesz, odpoczniesz, dadzą ci
jeść, o niczym nie będziesz musiała myśleć. A potem wrócisz zdrowa.
Uśmiechnęła się.
- Nie, nie jestem dobra, gdzież tam. Co ty mówisz...
Żebyś ty wiedział, co ja czasami myślę -tobyś się zląkł, jaka ja jestem... Gorsza
jestem, niż nie wiem co, niż pies wściekły. Takie to we mnie siedzi złe i tak
mnie dusi.
Kiedy odszedł, leżała znowu sama. Koło ósmej przyszła
Niestrzępowa.
- No, panno Justynko, jak to będzie z kolacją?
- Nie chce mi się jeść.
- Pani przyjdzie do nas.
- Przyjdę, przyjdę.
- Tak pani mówi, a później pani nie przyjdzie. Zaraz
niech pani idzie i już. Zbliżyła się, żeby ją wziąć za rękę. Justyna odsunęła
się od jej dotknięcia.
- Nie trzeba. Sama pójdę.
Poszła za Niestrzępową do ich pokoju. Obok Niestrzępa
siedział przy stole człowiek, którego nie lubiła. Grali w karty na rogu stołu.
Karty były zniszczone i brudne. Niestrzępową odgarnęła serwetę i nakryła na
wolnej części stołu. Podała jajecznicę, chleb i masło.
- Panno Justynko, niech pani siada do jedzenia.
Po kolacji została z nimi chwilę. Podebrak opowiadał,
że jest w krytycznym położeniu. Inni się martwią, jak im fabrykę zamkną, albo
się spodziewają, że na wiosnę fabryka znowu pójdzie. A jemu, czy fabryka idzie,
czy stoi, zawsze jednakowo źle. Wyjmował z portfelu różne papierki i druczki.
Trzymał z Niestrzępem do spółki ćwiartkę na loterii. Mówił, kto wygrał w
ostatnim ciągnieniu największą wygraną. Rozłożyli na stole plan ciągnienia i Niestrzęp
czytając suwał palcem po literach.
- Co sobie głowę zawracacie -powiedziała Niestrzępową.
- Zawsze tak jest, że ktoś wygra, ale żebyście wy wygrali,
to tak nie będzie.
Przysiadła się do nich i oglądała rzeczy, które
Podebrak znów wyjmował z portfelu.
- Oddali ci tę fotografię, coś mówił?
- Oddali.
- Pokaż.
Wyjął paczkę listów. Między listami była i fotografia
jego żony. Niestrzępowa podsunęła ją Justynie.
- Tej pani jeszcze nie widziała.
Justyna przyjrzała się obojętnie znanej sobie już z
innych zdjęć twarzy. Wszystko w niej drżało, ale nic po sobie nie pokazywała.
- Słuchaj, zostaw nam tę fotografię.
- Wszystkie oddałem, a tej nie oddam -upierał się
Podebrak. Niestrzępowa wytłumaczyła już Justynie, że ten Podebrak wrócił do
domu i zastał żonę razem z drugim w pokoju. A to była nieprawda, co pomyślał,
bo ten drugi przyszedł do niego i na niego czekał. Dopiero później wszystko się
wydało. Ale jemu uderzyło do głowy i w ten sam moment, co ich zastał, strzelił do
niego i potem do niej, a do siebie już nie trafił.
Na drugi dzień był znów doktor u Justyny i wypytywał
ją o to samo po kilka razy. Powiedział, że jej przyśle kobietę, co będzie z nią
mieszkała. Justyna powiedziała, że nie chce.
Następnego dnia wcale już jej się wstać nie chciało.
Przed samym wieczorem przyszedł Zenon. Zobaczył, że leży. Zdjął palto, od razu
usiadł przy niej na łóżku. Był bardzo serdeczny.
- Wiesz, przez cały ten czas myślałem o tobie -powiedział.
- Ja tak ci już nie dam zostać. Doktor mówi, że na
pewno będziesz zdrowa, tylko musisz wyjechać. Siedzisz tu i męczysz się...
Odwróciła ku ścianie oczy. Głos jej był cichy i
miękki.
- Nie namawiaj mnie, nie namawiaj, Zenon. Nic ty nie
wiesz, co jest ze mną. Lepiej byś mnie zostawił. Ani chwili byś tu nie był, żebyś
wiedział, co ja mam na myśli.
- No to mi powiedz, niech wiem.
- Co ci mam mówić, kiedy i tak tego nie zrobię. Mogą
mi tu przychodzić do głowy takie głupstwa.
- Powiedz, co za głupstwa?
- No to każdemu może przyjść do głowy. Często myślę,
żeby tobie albo jej zrobić co złego.
Uśmiechnęła się niejasno, zrobiła swój powiewny,
lekceważący ruch ręką.
- Ale po co mnie pytasz. To wszystko nieprawda.
Patrzył na nią i zobaczył ten jej uśmiech. Wiedział,
że żyje jak we śnie.
Wracał ciemnym przedmieściem. Zawsze wracając od niej
musiał przechodzić koło widocznych nawet w najciemniejszą noc murów opuszczonej
budowli. Stało to na pustym, rozległym placu w bok od ulicy, było jakby
skondensowaną ciemnością. Przerwy o mniejszym skupieniu były oknami i niebem. I
nie mógł nie pomyśleć o tej dawnej podróży z Elżbietą, gdy w przejeździe zwiedzali
radosne, oprawione w zieleń dzielnice świeżo budowanych domów miejskich
Wiednia. Wyspy przyszłości, pełne radości i uroku, objęte niebezpieczną
teraźniejszością. Czy to nie było prawdziwsze, że tutaj nie dało się to
osiągnąć.
Były widoki sprzedania placu i murów zwykłemu
przedsiębiorcy na domy czynszowe. Ziembiewicz jeszcze się przed tym bronił.
Myślał o Justynie, że po raz pierwszy mu czymś
groziła, i to w sposób najbardziej delikatny.
Czy nie było to ostrzeżenie?
Ostatnio dowiedział się od Niestrzępowej, że Justyna
jest podniecona. Jej usposobienie uległo zmianie. Wychodziła teraz sama na miasto,
nie wracała po dwie, trzy godziny. Przynosiła ze sobą sprawunki, pantofle,
pończochy, kapelusz. Niestrzępowa podejrzewała, że ma jakieś znajomości, że się z tym ukrywa. Jednak przychodząc
Zenon zastawał ją zawsze. Zdawała się dobrze pamiętać porę, w której mógł
przyjść.
Kiedyś zapytał, ryzykując wszystko:
- Może ty mnie kochasz, Justyno? "Niech ona powie
- myślał - niech to się stanie."
Zaprzeczyła głową powoli, patrząc na niego uważnie, z
zamkniętymi ustami, jak na scenie. I dopiero po chwili odpowiedziała z namysłem:
- Nie. Już cię dawno nie kocham, a i to, co było, to
mi się wydaje jakby nieprawda.
- Ona się bardzo męczy - myślał - ale to jest cierpienie
animalne. Ona nie ma świadomości, ona czuje różne rzeczy po kolei, to się ze
sobą nie łączy, jak jej zachcianki, zmartwienia, dąsy. A ja jestem ugodzony w
rzeczy najważniejszej, w centralnej sprawie życia."
Myślał o Elżbiecie. Nie mówiła mu o tym, ale wiedziała
wszystko. Wiedziała, że tam wciąż wraca, coraz częściej, że jest w to na nowo
wciągnięty.
Gdy go spytała, czy musi tak być, odpowiedział:
- Przecież to jest nierównie gorsze, niż gdyby się
zabiła... Tego wieczoru z dołu od zmarzniętej rzeki szedł wiatr. Wiał uporczywie
i na skrzyżowaniach ulic zwielokrotniał się nagle, uderzał z paru stron, sam
siebie przepierając i szarpiąc ku górze. Stopniały w dzień śnieg ścinał się
teraz, powlekając kamienie śliskim szkliwem. Ziembiewicz stąpał ostrożnie, zagiętą
rączką laski przytrzymując kapelusz. Poły futra rozwiewały mu się na kolanach.
Z pochyloną głową szedł uparcie. Tym razem wyszedł stamtąd wcześniej, miał
jeszcze wstąpić do biura, gdzie czekali na niego.[...]