Tom 3, fragment Rozdziału 11
Wszystek świat pogrążał się w głębokiej cichości odpoczywania.
Na wsi gasły światła jedne po drugim, jak oczy snem przywierane.
Księżyc się wtoczył na granatowe, wysokie niebo, gwiezdnym migotem
przesiane, i wznosił się coraz wyżej, leciał kiej ptak wlekący wskroś pustek
srebrzyste skrzydła, chmury spały kajś niekaj, pozwijane w puszyste, białawe
kłęby.
Zaś na ziemiach wszelkie stworzenie uznojone legło w cichy i
słodki sen, jeno ptak jakiś tu i owdzie śpiewał rzęsiste piosneczki, jeno wody
szemrały cosik jakby przez sen, a drzewiny, pławiące się w księżycowych
brzaskach, zadrgały niekiedy, jakby się im dzień marzył, czasem pies warknął
albo przelatujący lelek zatrzepał skrzydłami, a niskie opary jęły z wolna i
troskliwie przysłaniać pola kieby tę mać utrudzoną.
Spod ledwie rozeznanych ścian i ze sadów rozchodziły się ciche
dychania, ludzie spali na powietrzu, powierzając się z dufnością nocy.
I w Borynowej izbie leżała senna cichość, świerszcz jeno strzykał
pod kominem i Jagusine oddechy trzepały się kiej skrzydła motyle.
Noc musiała być już późna, pierwsze kury zaczęły piać, gdy naraz
Boryna poruszył się na łóżku jakby przecykając, wraz też i księżyc uderzył w
szyby i chlusnął oblewając mu twarz srebrzystym wrzątkiem światła.
Przysiadł na łóżku i kiwając głową a robiąc usilnie grdyką, chciał
cosik powiedzieć; ale mu jeno zabulgotało w gardzieli.
Siedział tak dość długo, rozglądając się nieprzytomnie, a niekiedy
gmerząc palcami we świetle, jakby chcąc zebrać w garście ową rozmigotaną rzekę
księżycowych brzasków, bijącą mu w oczy.
- Dnieje... pora... - zamamrotał wreszcie, stając na podłodze.
Wyjrzał oknem i jakby się budził z ciężkiego snu, zdało mu się, że
to już duży dzień, że zaspał, a jakieś pilne roboty czekają na niego...
- Pora wstawać, pora... - powtarzał, żegnając się wielekroć razy i
zaczynając pacierz rozglądał się zarazem za odzieniem, po buty sięgał, kaj
zwykły były stoić, ale nie nalazłszy niczego pod ręką, zapomniał o wszystkim i
błądził bezradnie rękoma dokoła siebie, pacierz mu się rwał, iż jeno poniektóre
słowa mamlał bezdźwięcznie.
Skołtuniły mu się naraz w mózgu wspominki jakichś robót, to sprawy
dawne, to jakby odgłosy tego, co się dokoła niego działo przez cały czas
choroby, przesiąkało to w niego w strzępach nikłych, w bladych przypomnieniach,
w ruchach zatartych jak skiby na rżyskach i budziło się teraz nagle, kłębiło w
mózgu i na świat parło, że porywał się co chwila za jakimś majakiem, lecz nim
się go uczepił, już mu się rozłaził w pamięci jako te zgniłe przędze, i dusza
mu się chwiała, kiej płomień nie mający się czym podsycić.
Tyle jeno teraz wiedział, co się może śnić o pierwszej zwieśnie
drzewom poschniętym, że pora im przecknąć z drętwicy zimowej, pora nabrane
chlusty wypuścić ze siebie, pora zaszumieć z wichrami weselną pieśń życia, a
nie wiedzą, że płone są ich śnienia i próżne poczynania...
Za czym cokolwiek robił, czynił, jako ten koń po latach chodzenia
w kieracie czyni na wolności, że cięgiem się jeno w kółko obraca z przywyku.
Maciej otworzył okno i wyjrzał na świat, zajrzał do komory i po
długim namyśle pogrzebał w kominie, zaś potem, jak stał, boso i w koszuli,
poszedł na dwór.
Drzwi były wywarte, całą sień zalewało księżycowe światło, przed
progiem spał Łapa, zwinięty w kłębek, ale na szelest kroków przebudził się,
zawarczał i poznawszy swojego poszedł za nim.
Maciej przystanął przed domem i skrobiąc się w ucho ciężko się
głowił, jakie go to pilne roboty czekają?...
Pies radośnie skakał mu do piersi, pogładził go po dawnemu,
rozglądając się frasobliwie po świecie.
Widno było jak w dzień, księżyc wynosił się już nad chałupą, że
modry cień zesuwał się z białych ścian, wody stawu polśniewały kiej lustra,
wieś leżała w głębokim milczeniu, jedne ptaszyska, co się wydzierały
zapamiętale po gąszczach.
Z nagła przypomniało mu się cosik, bo poszedł śpieszno w podwórze,
drzwi wszystkie stały otwarte, chłopaki chrapały pod ścianami stodoły, zajrzał
do stajni, poklepując konie, jaże zarżały, potem do krów wsadził głowę, leżały
rzędem, że ino im zady widniały we świetle; to spod szopy zachciał wóz
wyciągnąć, już nawet porwał za wystający dyszel, ale dojrzawszy błyszczący pług
pod chlewami, do niego pośpieszył i nie doszedłszy całkiem zapomniał.
Stanął w pośrodku podwórza, obracając się na wszystkie strony, bo
mu się wydało, że skądciś wołają.
Żuraw studzienny wynosił się tuż przed nim, cień długi kładąc.
- Czego to? - pytał nasłuchując odpowiedzi.
Sad, porznięty światłami, jakby zastąpił mu drogę, srebrzące się
liście szemrały cosik cichuśko.
- Kto me woła? - myślał dotykając się drzew.
Łapa, chodzący wciąż przy nim, zaskomlał cosik, że przystanął,
westchnął głęboko i rzekł wesoło:
- Prawda, piesku, pora siać...
Ale w mig i o tym przepomniał; rozsypywało mu się wszystko w
pamięci kiej suchy piasek w garściach, jeno że wciąż nowe wspominki popychały
go znów gdzieś naprzód; motał się w one złudy jak to wrzeciono w nić uciekającą
wiecznie, a cięgiem na jednym miejscu.
- Juści... pora siać... - powiedział znowu i ruszył raźnie kole
szopy opłotkami wiedącymi na pole, natknął się na bróg ów nieszczęsny, spalony
jeszcze zimą i już postawiony teraz na nowo.
Chciał go zrazu wyminąć, lecz nagle odskoczył, rozwidniło mu się
na mgnienie, błyskawicą rzucił się wstecz czasu, wyrywał z płota kołek i
ująwszy go oburącz kiej widły i z nasrożoną twarzą rzucił się na słupy, gotowy
bić i zabijać, lecz nim uderzył co bądź, wypuścił kołek bezradnie.
Za brogiem, od samej drogi a pobok ziemniaków, ciągnął się długi
szmat podorówki, przystanął przed nim wodząc zdumionymi oczyma.
Księżyc już był w pół nieba, ziemie pławiły się w przymglonych
brzaskach i leżały operlone rosami, jakby zasłuchane w milczeniu.
Nieprzenikniona cichość biła z pól, zamglone dale łączyły ziemię z
niebem, z łąk pełzały białawe tumany i wlekły się nad zbożami kiej przędze,
obtulając je niby ciepłym, wilgotnym kożuchem.
Wyrosłe, zielonawe ściany żyta pochylały się nad miedzę pod
ciężarem kłosów, zwisających kieby te rdzawe dzioby piskląt, pszenice szły już
w słup, stały hardo, lśniąc czarniawymi piórami, zaś owsy i jęczmiona, ledwie
rozkrzewione, zieleniały kiej łąki w płowych przesłonach mgieł i światła.
Drugie kury już piały, noc była późna, pola, pogrążone w głęboki
sen odpoczywania, jakby dychały niekiej cichuśkim chrzęstem i jakimś echem
dziennych zabiegów i trosk - jak dycha mać, kiej przylegnie wpośród dzieciątek,
dufnie śpiących na jej łonie...
Boryna naraz przyklęknął na zagonie i jął w nastawioną koszulę
nabierać ziemi, niby z tego wora zboże naszykowane do siewu, aż nagarnąwszy
tyla, iż się ledwie podźwignął, przeżegnał się, spróbował rozmachu i począł
obsiewać...
Przychylił się pod ciężarem i z wolna, krok za krokiem szedł i tym
błogosławiącym, półkolistym rzutem posiewał ziemię na zagonach.
Łapa chodził za nim, a kiej ptak jaki spłoszony zerwał się spod
nóg, gonił przez chwilę i znowu powracał na służbę przy gospodarzu.
A Boryna, zapatrzony przed się w cały ten urokliwy świat nocy
zwiesnowej, szedł zagonami cicho, niby widmo błogosławiące każdej grudce ziemi,
każdemu źdźbłu, i siał - siał wciąż, siał niestrudzenie.
Potykał się o skiby, plątał we wyrwach, niekiedy się nawet
przewracał, jeno że nic o tym nie wiedział i nic nie czuł kromie tej potrzeby
głuchej a nieprzepartej, bych siać.
Szedł aż do krańca pól, a gdy mu ziemi zabrakło pod ręką, nowej
nabierał i siał, a gdy mu drogę zastąpiły kamionki a krze kolczaste, zawracał.
Odchodził daleko, że już ptasie głosy się urywały i kajś w
mglistych mrokach zginęła cała wieś, a obejmowało płowe, nieprzejrzane morze
pól, ginął w nich kiej ptak zabłąkany lub kiej dusza odlatująca ze ziemie - i
znowu się wyłaniał bliżej domów, w krąg ptasich świergotów powracał i w krąg
zamilkłych na. chwilę trudów człowieczych, jakby wynoszony z nawrotem na
krawędź żyjącego świata przez chrzęstliwą falę zbóż...
- Puszczaj, Kuba, brony a letko! - wołał niekiedy niby na parobka.
I tak przechodził czas, a on siał niezmordowanie, przystając jeno
niekiedy, bych odpocząć i kości rozciągnąć, i znowu się brał do tej płonej
pracy, do tego trudu na nic, do tych zbędnych zabiegów.
A potem, kiej już noc ździebko zmętniała, gwiazdy zbladły i kury
zaczynały piać przed świtaniem, zwolniał w robocie, przystawał częściej i
zapomniawszy nabierać ziemi pustą garścią siał - jakby już jeno siebie samego
rozsiewał do ostatka na te praojcowe role, wszystkie dni przeżyte, wszystek żywot
człowieczy, któren był wziął i teraz tym niwom świętym powracał i Bogu
Przedwiecznemu.
I w oną żywota jego porę ostatnią cosik dziwnego zaczęło się
dziać: niebo poszarzało kiej zgrzebna płachta, księżyc zaszedł, wszelkie światłości
pogasły, że cały świat oślepł nagle i zatonął w burych skołtunionych topielach,
a coś zgoła niepojętego jakby wstało gdziesik i szło ciężkimi krojcami wskroś
mroków, że ziemia zdała się kolebać.
Przeciągły, złowróżbny szum powiał od borów.
Zatrzęsły się drzewa samotne, deszcz poschniętych liści zaszemrał
po kłosach, zakołysały się zboża i trawy, a z niskich, rozdygotanych pól
podniósł się cichy, trwożny, jękliwy głos:
- Gospodarzu! Gospodarzu!
Zielone pióra jęczmion trzęsły się jakby w płaczu i gorącymi
całunkami przylegały do jego nóg utrudzonych.
- Gospodarzu! - zdały się skamleć żyta zastępujące mu drogę i
trzęsły rosistym gradem łez. Jakieś ptaki zakrzyczały żałośnie. Wiater załkał
mu nad głową. Mgły owijały go w mokrą przędzę, a głosy wciąż rosły,
olbrzymiały, ze wszystkich stron biły jękliwie, nieprzerwanie:
- Gospodarzu! Gospodarzu!
Dosłyszał wreszcie, że rozglądając się wołał cicho:
- Dyć jestem, czego? co?...
Przygłuchło naraz dokoła, dopiero kiej znowu ruszył posiewać
ociężałą już i pustą dłonią, ziemia przemówiła w jeden chór ogromny:
- Ostańcie! Ostańcie z nami! Ostańcie!...
Przystanął zdumiony, zdało mu się, że wszystko ruszyło naprzeciw,
pełzały trawy, płynęły rozkołysane zboża, opasywały go zagony, cały świat się
podnosił i walił na niego, że strach go porwał, chciał krzyczeć, ale głosu już
nie wydobył ze ściśniętej gardzieli, chciał uciekać, zabrakło mu sił i ziemia
chwyciła za nogi, plątały go zboża, przytrzymywały bruzdy, łapały twarde skiby,
wygrażały drzewa zastępujące drogę, rwały osty, raniły kamienie, gonił zły
wiater, błąkała noc i te głosy, bijące całym światem:
- Ostańcie! Ostańcie!
Zmartwiał naraz, wszystko przycichło i stanęło w miejscu,
błyskawica otworzyła mu oczy z pomroki śmiertelnej, niebo się rozwarło przed
nim, a tam w jasnościach oślepiających Bóg Ociec, siedzący na tronie ze snopów,
wyciąga ku niemu ręce i rzecze dobrotliwie:
- Pódziże, duszko człowiecza, do mnie. Pódziże, utrudzony
parobku...
Zachwiał się Boryna, roztworzył ręce, jak w czas Podniesienia:
- Panie Boże zapłać! - odrzekł i runął na twarz przed tym
Majestatem Przenajświętszym.
Padł i pomarł w onej łaski Pańskiej godzinie.
Świt się nad nim uczynił, a Łapa wył długo i żałośnie...