Fragment 1
1
Krótka i piękna kariera Zenona Ziembiewicza,
zakończona tak groteskowo i tragicznie, dałasię teraz od strony tego niedorzecznego finału
rozważać całkiem na nowo. Jego powszechnieznana sylwetka, trochę pochylona, przemykająca prawie
co dnia długim, odkrytym autemprzez ulice miasta, jego twarz o garbatym profilu i
ascetycznie wydłużonej dolnej szczęce, dlajednych przyjemna i nawet rasowa, dla innych jezuicka
i nienawistna, jego zachowanie się wróżnych poszczególnych sytuacjach, jego niektóre
zapamiętane słowa - to wszystko otrzymałoteraz zupełnie inne kwalifikacje.
Katastrofa, która zwaliła się na dom Ziembiewiczów,
wydawała się niczym nie przygotowana,jak spadająca na głowę z otwartego okna doniczka z
pelargonią. Nie wyjaśniała sytuacji,raczej zaciemniała ją do reszty. Istotne przyczyny
wypadku nie dały się łatwo wyrozumieć- zwłaszcza jeżeli wziąć pod uwagę, że Ziembiewicz
prowadził życie spokojne i dobrze zorganizowane, nie zdawał się poszukiwać żadnych
przygód, a w lepszych kołach towarzyskich uchodził nawet za człowieka bardzo pod
każdym względem przyzwoitego - mimo poglądów nowoczesnych i przynależności
politycznej raczej nieprzyjemnej.
Umiera się w byle jakim miejscu życia. I dzieje
człowieka zawarte między urodzeniem jego a śmiercią wyglądają niekiedy jak
nonsens. Któż bowiem jest w możności o każdej chwili przemijającej pamiętać, by
mogła ona być na wszelki wypadek jego gestem ostatnim? Śmierć nieraz chwyta człowieka in flagranti, zanim zdążył
przedsięwziąć jakiekolwiek środki ostrożności. Najbardziej logiczny plan życia,
najściślej wyprowadzona formuła jego wartości rozpada się nagle, gdy ujawniona
zostanie ostatnia niewiadoma.
W wypadku Zenona Ziembiewicza było to może tylko
zobiektywizowanie. Bo póki żył - od strony siebie, umieszczony pośrodku swego
życia, zabezpieczony swą świadomością i nią jakoś usprawiedliwiony - wyglądał
na pewno inaczej. Miał swoje zasady, racje i motywy postępowania w taki właśnie
sposób, nie inny. Nawet stosunek do może przystojnej, ale ostatecznie całkiem
pospolitej dziewczyny musiał mieć jakiś sens w jego rozumieniu. Teraz wszelkie
przesłanki subiektywne, motywy, konieczności, wszelkie imponderabilia zapadły
się wraz z nim. Był widziany już tylko od zewnątrz, od strony tej ulicy, która
go sądziła z jego czynów, z jego publicznych słów, która znała tylko fakty. Nie
było już czego temu przeciwstawić. Sprawa była taka, jak wyglądała: pospolity
skandal, ujawnienie się romansu z wychowanką czy protegowaną własnej żony,
rzecz niesmaczna, której nie umiał przyzwoicie ani dorzecznie, po męsku,
załatwić.
O przebywającej teraz w więzieniu owej dziewczynie,
niejakiej Justynie Bogutównie, mówiono, że podczas swej ostatniej bytności u
Ziembiewicza, w jego biurze, zachowywała się jak historyczka, że jej krzyk
słychać było w całym gmachu. Po aresztowaniu uspokoiła się natychmiast i
przyznała do winy, nie chciała jednak wyjawić jej motywów. Mówiła tylko, jeszcze
widocznie pod działaniem wstrząsu, że jest "przysłana od umarłych", i
bez żadnych oznak protestu dała się odwieźć do więzienia.
Z pism miejscowych nie można się było wiele
dowiedzieć, prawdopodobnie były inspirowane. W "Niwie" przedstawiono czyn Bogutówny jako
niepoczytalny. Jednocześnie gdzie indziejbyła wiadomość, że Bogutówna obłęd symuluje i ma być przewieziona
do szpitala na obserwację. Były nawet próby wykorzystania nieszczęścia dla
celów partyjnych. Jedno brukowe pisemko nazywało Bogutównę, nie wiadomo
dlaczego, Chariottą Corday d'Armont.
Bogutówna była dzieckiem naturalnym pewnej wdowy,
która służyła po okolicznych dworach jako kucharka i nikogo z rodziny w tych stronach, jak
się zdaje, nie miała. Po śmierci tej kobiety dziewczyna znalazła się w mieście
na służbie u pewnej bardzo ciężko chorej osoby.W owym czasie zainteresowała się nią pani Ziembiewiczowa.
Dzięki jej protekcji Bogutówna dostała miejsce naprzód ekspedientki, a później
kasjerki w sklepie bławatnym Torucińskiego przy ulicy Świętojańskiej, gdzie podobno byli z niej
zupełnie zadowoleni Po upływie parumiesięcy odeszła stamtąd na własne żądanie i przyjęła
inne miejsce, w cukierni Chązowicza
na rogu placu Narodowego i ulicy Emerytalnej. Ale tu
nie podobało jej się od początku i posadę też wkrótce rzuciła.
Pani Tawnicka, długoletnia i siwowłosa kasjerka tej
instytucji, pamiętała Bogutównę. Była to według niej dziewczyna inteligentna, grzeczna dla
gości, nie kokietka, ale dosyć leniwa. UTorucińskich natomiast zostawiła po sobie opinię
pracowitej.
Wracając do Ziembiewicza, to wbrew tendencyjnym
zapewnieniom Bogutówny w czasie jej tyle pamiętnej rozmowy z ówczesną panną Biecką, nie
był on wcale synem karbowego z Boleborzy, a tym mniej z pochodzenia prostym chłopem.
Można powiedzieć, że wręcz przeciwnie. Ojciec jego bowiem, Walerian
Ziembiewicz, chlubił się do końca życia swoim klejnotem szlacheckim, którego malowany wizerunek - łącznie
z wizerunkiem herbu żony, Joanny z Niemierów - stał dziwnie oprawiony na
oszklonej szafce w rogu boleborzańskiego salonu. Pan Walerian umiał dokładnie wytłumaczyć
zarówno proklamy obu herbów, jak znaczenie gwiazdek, krzyżyków, rąk uciętych, hełmów i
półksiężyców, które składały się na te godła. Mistyka rodu zawarta w tych symbolach była
jednym z pierwszych doznań metafizycznych małego Zenona. (...)
Fragment
2
3
Dom był stary i wszystko w nim było stare, obrócone
sobą na ten zawsze dla wszystkich już przeminiony czas, gdy to "lepiej się
działo". Może to być pięćdziesiąt lat temu albo piętnaście, może to być po
prostu przed wojną albo tylko dawniej. Kiedykolwiek - byle nie dziś, nie dziś. Jak
gdyby jedynym właściwym czasem życia była przeszłość.
Dom był stary i prawie zawsze pusty. Pani Cecylia
prowadziła życie samotne gości nie zapraszała nigdy; Różne starsze damy, które
zjawiały się nieproszone - rzadko i nieśmiało - nie były witane chętnie. Gość
najczęstszy, pani Posztraska, przyjaciółka, zakradała się do domu od kuchni,
prawie podstępnie - i zawsze sprowadzona jakąś doraźną potrzebą. Zabiegająca,
wesoła i rozmowna, usiłująca nie dostrzegać niechętnej miny i roztargnionych oczów
gospodyni wykupywała się jakąś specjalnie na ten cel przygotowaną nowiną, wiadomością
o kimś z lokatorów, cennym doniesieniem czy ostrzeżeniem." Pani Cecylia nie
nie była łatwa. Znała już te sposoby, niewiele było
rzeczy, które mogłyby ją tak naprawdę zainteresować. Przecież ulegała pokusie i
nie od razu siadając pytała: "No, cóż takiego, Łucjo, opowiadaj." A
pani Posztraska czepiała się tego skrawka terenu, by się na nim rozeprzeć i niejako
rozgospodarować, by zasiąść, pogadać i na końcu załatwić swoją sprawę.
Zaczynało
się od tego, że sąsiad spod dachu, Gołąbski, po
chorobie stracił miejsce w tym zakładzie przewozowym, że teraz stara się o coś
w banku, ale na próżno, że nie będzie płacił, bo skąd. Później zaś sposobem
jakoś logicznym i naturalnym wynikała z tego rura od piecyka, która jest
zupełnie przepalona i zwaliła się już drugi raz. Cały pokój był czarny od sadzy
i ona, i mąż wyglądali jak Murzyni. Pani Posztraska zrobiła wszystko, by rozśmieszyć
swą przyjaciółkę tą opowieścią, a następnie uzyskać zakupienie nowej rury. Tak
samo przychodziła czasami chyłkiem pani Tawnicka, która, zanim została kasjerką
u Chązowicza, miała już za sobą jakąś lepszą przeszłość i opowiadanie o tych
przemianach losu stanowiło moralną potrzebę jej natury. A także starsza pani
Gieracka, sąsiadka najbliższa, chorowita i żałosna, krzywdzona przez syna,
synową, wnuki i cały boży świat, a przez panią Cecylię trzymana z daleka i
przyjmowana z oficjalnym chłodem.
Przecież parę razy do roku zdarzały się okazje, że
paniusie nabierały śmiałości i zjawiały się liczniej. To było jakieś pogorszenie
w stanie zdrowia pani Cecylii, o czym dowiadywały się zaraz niepojętym
sposobem, lub jakaś nagle łącząca wszystkich sprawa publiczna, obchód czy święto,
poruszające stare, wątłe niteczki przyjaźni i zaufania. A zwłaszcza stwarzała
tę możliwość data, znana powszechnie i pamiętana, imienin pani Cecylii,
przypadająca na dzień 22 listopada. Wtedy też trzeba było upiec zawsze jednakowy
tort orzechowy, przyrządzić białą kawę z różnymi ciastami i wyjąć ze spiżarni
dwie butelki porzeczkowego wina.
Hasło do tego zlotu widm dawała pani Łucja Posztraska,
która przybiegała kuchnią najpierwsza, żeby, jak mówiła, trochę dopomóc. Zaraz
później schodziły się gromadnie stare przyjaciółki, zapomniane krewne lub tylko
rówieśnice. Wypełniały sobą siedzenia kanap i foteli w tym zawsze pustym,
rozległym salonie. Zdejmowały niciane czarne rękawiczki i mieszając kawę,
łyżeczki zostawiały w filiżankach. Elżbieta roznosiła talerzyki z tortem, a każda
z pań mówiła przerażona: "Och, taki duży kawałek!" Za oknami dudnił
uparty deszcz listopadowy, ale tutaj w salonie było ciepło i jasno. Zaciągnięte
portiery z czerwonego pluszu osłaniały szyby i wszystkie lampy płonęły pod
swymi jedwabnymi parasolami. W wazonach tkwiły wątłe miotełki przyniesionych
kwiatów, białe chryzantemy podobne do astrów i amarantowe cyklameny. Pani
Cecylia pilnowała surowo, czy wszystko jest w porządku, i pochmurnie patrzyła
na zebrane panie.
Były nadmiernie grube lub przesadnie chude,
pomarszczone i nabrzękłe, siwe lub wyłysiałe, poubierane w dystyngowane czarne
suknie z różnych epok, z koronkami albo dżetami, spłowiałe i dziwnie pachnące.
Były przeważnie ubogie, jednak nie wszystkie. Niektóre miały na barkach
wyleniałe skunksy albo zżółkłe gronostaje, a w białych, naciągniętych uszach staromodne
butony. Ale wszystkie były stare.
Ich wielkie brzuchy wspierały się na cienkich nóżkach,
jak beczki na zapałkach, podczas gdy inne znów nogi były grube i równe, pod
wałkami czarnych pończoch wełnianych uchodzące do ciasno zesznurowanych
trzewików. Twarze siedziały ciężko na tłustych podgardlach, podpiętych w dole
broszkami z granatów, lub chwiały się na szyjach wydłużonych, przewiązanych
pośrodku aksamitką, a widoczna gra mięśni, żył i ścięgien, które
"chodziły" pod skórą żółtą i cienką, dodawała grymasom tych twarzy i
słowom mówionym jakiejś patetycznej, sabatowej ekspresji.
Pani Cecylia sama nosiła już na szyi aksamitkę, przez
którą przewieszały się z przodu dwa woreczki niepotrzebnej skóry, i nie miała
co do siebie żadnych złudzeń. Ale myśl, że i ona należy do tego "kongresu
czarownic", do tej "parady wiedźm", że i ona jest z nich, była
dla niej bardzo nieprzyjemna. Gorycz tej prawdy rozrastała się do
niecierpliwego strachu, do jakiegoś
panicznego popłochu. Pamiętać dokładnie, jakie były
dawniej, widzieć je teraz tak odmienione, widzieć, jak robią się coraz starsze,
jedne prędzej od innych, i być w to wprzęgniętą całym swoim losem - cóż za urągowisko!
Zdarzało się przecież, że między jedną a drugą wizytą przenosiły się do innej generacji.
Niejedna odchodziła w wieku niebezpiecznym, a po roku wracała już jako staruszka.
Były okropne, ale całkowicie nie winne tego, jakie są.
Gdyż te twarze - pokrzywione fałdami, gorzkie, fałszywie uśmiechnięte,
ironiczne albo tragiczne - nie wyrażały żadnej prawdy ich charakterów. Na
przykład zawsze impertynencko uśmiechnięta pani Gieracka, przez wszystkich, jak
wiadomo, pokrzywdzona, była właściwie nieśmiała i smutna - a jej uśmiech służył
do podciągania opadających policzków, do ratowania małej resztki młodości.
Sztywne znowu trzymanie się pani Tawnickiej, jej arystokratyczny port de tete
miał na celu wygładzenie zmarszczonej szyi, a mógł dać powód do pomawiania jej
o wyniosłość, tak niewłaściwą w jej skromnej obecnie sytuacji. Mecenasowej
Warkoniowej wystarczyło tylko trochę "puścić" twarz, wystarczyło
zwyczajnie na chwilę przestać mówić, by ogromne rysy zadumy i zgryzoty zaległy
na jej masce, chociaż miała z natury bardzo wesołe usposobienie.
Każda z nich była kiedyś młoda, za każdą ciągnęła się
ta jej młodość dawna jak gałąź kwitnąca, uczepiona brzegu niemodnej sukni. Były
zestrychowane z powierzchni życia, odrzucone na bok przez jego nurt głęboki,
wspaniały i zły. Leżały zadyszane i zmęczone na jego brzegu, wspominające
umarłych mężów, zabitych synów, zobojętniała, daleką rodzinę. Wojna, rewolucja,
zmieniony świat zostawiał je ich zdumieniu. Zapatrzone w samotny dramat artretyzmu
i klimakterium, anarchii czasów dzisiejszych przeciwstawiały szczątki anarchii dawnych,
rozbite kawałki wiar i zbankrutowanych przeświadczeń. Musiały jeszcze trochę
żyć, żeby umrzeć,)
Elżbieta włożyła do wazonu ostatnią wiązankę drobnych
ciemnozłotych chryzantem i ostatniej przybyłej pani podała talerzyk z za dużym
kawałkiem orzechowego tortu. Brała udział w tych obrzędach, pełna dziwnego niepokoju.
Myślała, że każdą z tych starych kobiet mogłaby być ona sama. Nie jest. Jest
tylko sobą. Nazywa się Elżbieta Biecka, mówi o sobie: ja. Tu są one wszystkie,
razem z ciotką Cecylią - a tu ona jedna, osobna, skazana na siebie aż do końca.
Jest to tylko przypadek, przerażający traf. I cały świat pełen jest takich
przerażeń.
Można by myśleć, że one należą do odrębnego,
szczególnego gatunku ludzkiego, który temu podlega, że starość ich tylko jest
udziałem. A przecież wystarczy czekać - i to przyjdzie. Wystarczy zwyczajnie - żyć.
Zeszły się tu jakby na drugie Zaduszki, na swoją
przedśmiertną ceremonię. Każda z nich mogła powiedzieć do Elżbiety te dawne
słowa umarłej: "Czym ty jesteś, ja byłam, czym ja
jestem, ty będziesz. Westchnij do Boga i pomyśl!"
I Elżbieta wiedziała, że starość jest tylko dalszym
ciągiem młodości.
Paniusie piły wino porzeczkowe, chociaż to każdej z
nich szkodziło. Co tam! Mogły sobie
pozwolić raz na rok, przy takiej okazji. Na
pomarszczone policzki występowały malutkie rumieńce. Coś się tam działo w tych
organizmach, pod tą skórą, w tych ciałach. Miały jeszcze jakąś krew - i ta myśl
była trochę obrzydliwa i nieprzyzwoita.
Rozmawiały z ożywieniem, całe jasne, ciepłe powietrze
salonu napełniały swym gwarem.
Mówiły o ostatnich pogrzebach i jak
"odprawia" który ksiądz u Fary i u Panny Marii. Ale wiedziały, że
pani Cecylia tego nie lubi. Wspomniały rejenta Kolichowskiego, "człowieka,
jakich teraz próżno szukać", i uważały, że na swym portrecie jest jak
żywy. I wszystkie obróciły się w fotelach ku wiszącemu nad fortepianem
ściemniałemu portretowi. Przecież i to nie podobało się solenizantce, która
odpowiedziała milczeniem. Więc można było jeszcze mówić w ogóle o tych czasach,
jakie nadeszły, o wojnie, o bolszewikach, o Żydach. I o służących. Elżbieta
chodziła między nimi, sama jedna młoda i sama jedna zakochana w Awaczewiczu.
Nie raczyła brać udziału w rozmowie. Tonem poważnym osoby, która ma za sobą
"pokój dziecinny", odpowiadała grzecznie na pytania - nic więcej.
Musiała jednak słuchać tego, co mówiły. (...)