Porównaj przedstawione w podanych
niżej fragmentach sytuacje uwikłania jednostki w relacje międzyludzkie. W
rozważaniach zwróć uwagę na kształt wypowiedzi literackich.
Zofia Nałkowska Granica (fragment)
…Oznajmiła mu mianowicie, że jest w ciąży.
Targowy dzień
wypadł tym razem w niepogodę. Na świecie było wietrzno i chłodno, deszcz lał od
samego rana. Justyna przyszła zmoknięta. (…)
Nie od razu powiedziała, o co chodzi. Przez chwilę
przygotowywała swój efekt naiwnym, przestraszającym sposobem. Zarazem jednak
była godniejsza niż zwykle, troszeczkę uroczysta. Gdy ją zapytał: „No mów, co
takiego?" — spłoszyła się i ze
śmiechem powiedziała, że tak tylko
udaje, że nic nie ma.
Ciemny dzień wchodzący spod uniesionej rolety, klapanie deszczu i
ta jej minoderia zesumowały się w coś nieznośnego.
— Dajże spokój
z głupstwami — powiedział szorstko. I zaraz, hamując zniecierpliwienie, dodał
łagodniej: — No mów, coś chciała powiedzieć.
Stała na środku pokoju, niezdecydowana i niezręczna. Spuściła głowę
i przyciszonym głosem wypowiedziała takie słowa:
— Bo nie jest
ze mną tak, jak powinno być. Teraz dopiero Zenona owiał niepokój.
— Co to znaczy,
Justyno? — pytał, dość jeszcze daleki od pewności. — Jak to nie jest
tak, jak powinno być?
— Myślałam sobie jeszcze i tak, i tak. Ale już
teraz nie może być nic innego, tylko to.
Powoli zrozumiał. Ale nie podszedł do niej, nie ruszył
się z miejsca. Zbierał myśli, żeby pojąć, dlaczego tej możliwości wcale dotąd
nie brał w rachubę. Dlaczego nie przyszło mu do głowy, że to się może stać.
Zobaczyła jego nieruchomą, zamkniętą twarz.
— Nic się nie
bój, Zenon — powiedziała prędko. Jednym skokiem znalazła się przy nim, mocno
objęła go wpół i z bliska mówiła: — Ja się wcale tym nie martwię, pamiętaj. Nie
myśl sobie, że jestem taka głupia jak inne. Co mnie ludzie obchodzą, co oni
powiedzą, jak ja mam ciebie.
Nie chciał jej od siebie odsunąć, tylko łagodnie próbował rozluźnić
uścisk jej rąk. Ale nie dały się rozpleść.
— Poczekaj,
poczekaj, pozwól — bąknął i niezaradnym gestem gładził jej łopatki.
Było mu strasznie niewygodnie i
duszno od zapachu jej przemokniętego ubrania i jej zmęczenia. — Pozwól, co też
ty mówisz — perswadował.
Ale ona powtarzała w uniesieniu:
— Nic się nie
bój. Ja się nawet cieszę, naprawdę. Ja zawsze tak lubiłam dzieci,
że nie wiem.
Nie bój się, ja sobie sama
dam z dzieckiem radę, ja zawsze mogę zarobić. I mama wychowała mnie
sama, a przecież nikogo nie miała. A ja mam ciebie, Zenon, to wiem, że nie
zginę.
Udało mu się wreszcie uwolnić z jej uścisku. Osiągnął
to, że usiadła zwyczajnie na krześle.
— Uspokój się,
dziecko, trzeba jeszcze poczekać. Może ci się tylko wydaje, może to naprawdę
nic nie jest.
Głos Zenona był ciepły i serdeczny.
— Po co to wszystko mówić, po co się denerwować, kiedy
jeszcze nic nie wiadomo.
Nie przerywała mu teraz. Słuchała. Starała się go
dobrze zrozumieć. Nawet nie patrzyła na niego, gdy mówił. Słuchając uważnie,
ściągnęła usta tak mocno, że wystawały naprzód, jak dziób u ptaka i wydawały
się smutne.
Dopiero gdy umilkł, podniosła głowę i poważnie, powoli
zaprzeczyła:
— Nie, już mi się to na pewno nie wydaje.
— No więc gdyby nawet — ustąpił Zenon. — Gdyby
nawet... Ja nie chcę ci nic radzić, ale sama musisz zrozumieć... — Bezmyślne,
spłoszone słowa biegły same, nie podległe żadnej kontroli. Rzeczą najobrzydliwszą w tym nieznośnym
stanie była niechęć do Justyny pomieszana z niepokojem o nią, ze wstydliwą
litością i niepohamowaną irytacją. Jakże
straszliwie jest głupia, o
Boże. Po cóż ją spotkał, po cóż zaniosło go tamtego
lata do Boleborzy! Przecież, nie on jej szukał, przecież właściwie unikał jej,
wiedziony mądrym instynktem, omijał z dala ławkę, na której siadywała, haftując
(i „kosztując tylko tyle, co zje"). Nie szukał jej ani wtedy w Boleborzy,
ani tu.
Myślał te myśli, wiedząc dobrze, jak są obrzydliwe —
by tylko się upewnić, że nie jest winien, że to ona sama...
To, co mówił, nie było konkretne: Pamiętał o jednym i
to stanowiło w tym wypadku niejako minimum, jakiego wymagał od siebie: że
decyzja, czy to dziecko ma być, czy nie, wyłącznie do niej należy. Zarazem
jednak czuł w sposób jak najbardziej niewątpliwy, że mieć wspólne, to samo
dziecko z tą obcą już i obojętną dziewczyną byłoby czymś potwornym.
Powściągał się i uważał na swoje słowa. Zdaje się, że
nie powiedział nic z tego, co nie powinno było być powiedziane. Ona słuchała
spokojnie, jakby nie dowierzała jeszcze swemu losowi.
— No, Zenon, dajże pokój, naprawdę. Tak jakbyś miał na
mnie jaką złość...
Pospiesznie przerwał.
— Nie, nie, gdzie tam, nie mam żadnej złości. Ale
przecież nie jesteśmy dziećmi. Trzeba mieć trochę rozsądku.
Przez chwilę było cicho. I słychać było, jak Justyna z wysiłkiem i
lekkim chrzęstem w gardle przełknęła ślinę.
Zenon otworzył okno. Deszcz już nie padał, było
pochmurno i zimno. Do dusznego pokoju wtargnęło rzeźwe powietrze, jak wtedy w
boleborzańskiej jadalni, gdy pierwszy raz mówił z Justyną. Łoskot wozów,
odjeżdżających z placu targowego, wydawał się ogłuszający.
— Och, a ja tu
siedzę! — zawołała Justyna ze zgrozą.
Wykręciła się, zdjęła spiesznie wilgotną chustkę z
drzwi.
— A na co te pieniądze? — spytała.
— Jak to, nie pamiętasz? Przecież akurat tyle zostało
jeszcze z tego, coście nie odebrały z Boleborzy.
Machnęła ręką niechętnie, że jak gdyby to wcale nie
jest ważne. Ale pieniądze wzięła.
— I gdyby ci tylko było coś potrzeba, to pamiętaj!
Przymrużyła oczy patrząc w jeden punkt. Przez chwilę wahała się zafrasowana.
— To już ty sobie tym głowy nie zawracaj, com ci
powiedziała. To już ja sama.
— Włóż do torebki, bo zgubisz — przypomniał Zenon.
Torebkę miała w koszyku
przy drzwiach. Schyliła się, by ją wyjąć. Schowała pieniądze, owinęła się mocno
chustką w burą krateczkę i już z koszykiem w ręku powiedziała: — Może to się
jeszcze jakoś na inne odmieni.
(Z. Nałkowska, Granica,
Dom Wydawniczy „Jota”, Warszawa 1991)
Witold Gombrowicz Ferdydurke
(fragment)
— Porwałeś mnie — mówiła upajając
się swoim mówieniem. — Nie każdy by się na to zdobył. Pokochałeś i
porwałeś, nie pytałeś o nic, lecz porwałeś,
nie bałeś się rodziców... lubię te twoje oczy śmiałe, nieustraszone,
drapieżne...
I pod jej zachwytem wiłem się jak
pod chłostą szatana, a pupa olbrzymia, infernalna
świetniała i przeszywała z góry jak
znak definitywny wszechświata, klucz wszelkich zagadek, ostateczny mianownik rzeczy. Oto przytulona
urabiała mnie sobie i ciepło, nieśmiało,
nieporadnie mitologizowała mnie tak, jak
tam jej dogadzało, i czułem, że wielbi niezdarnie moje przymioty i zalety, wyszukuje i wynajduje, rozpala się i rozpłomienia... Wzięła mi rękę i zaczęła tulić ją, a ja
znowu tuliłem jej dłoń — gdy pupa infantylna, infernalna osiągała zenit, kulminantę i prażyła z góry pionowo w dół.
(…) A Zosia coraz bardziej przytulała się do
mnie, coraz ściślej łączyła się ze mną i wprowadzała mnie w
siebie. Spać mi się chciało. Nie mogłem już
dalej iść ani słuchać, ani odpowiadać,
a jednak musiałem iść, słuchać i odpowiadać. Szliśmy przez jakieś łąki (…) A
Zosia wciąż się przytulała i zwierzała się. A pupa godziła w świat.
Drzewa karłowate, w materii swojej były jak gdyby
cherlawe i purchawe, wydawały się raczej grzybami i były tak wystraszone, że gdym jednego dotknął, od
razu by pękło. Moc ćwierkających wróbelków. Górą obłoczki różowawe, białawe i niebieskawe ni to z muślinu,
biedniutkie i czułostkowe. A wszystko nieokreślone w konturze i tak
zamazane, ciche i zasromane, utajone w oczekiwaniu, nie narodzone i nieokreślone, że właściwie nic tu nie było oddzielone
i wyodrębnione, lecz rzecz każda
łączyła się z innymi w jedną maź grząską, białawą i zgaszoną, cichą. Wątłe strumyczki szemrały, oblewały, wsiąkały i parowały lub bulgotały gdzieniegdzie,
tworząc bąble i fąfle. I ten świat
malał, jak gdyby zacieśniał się, kurczył, a kurcząc prężył się i nacierał, zaciskał się nawet na szyi jak obroża delikatnie dusząca. A pupa, infantylna
absolutnie, przerażająco godziła z
góry. Potarłem czoło.
— Co to za
okolica?
Ona zaś zwróciła do mnie swą
twarz biedną, wątłą, zmęczoną i odparła wstydliwie i czule, przytulając się
ciepło do ramienia.
— T o m o j a
okolica.
Złapało mnie za gardło. Tu mnie
przywiodła. Więc tak, więc to jej było to wszystko...
Ale spać mi się chciało, głowa zwisła, nie miałem sił —
och, oderwać się, odsunąć o krok chociażby, odepchnąć na
dystans ramienia, uderzyć złością, powiedzieć coś nieżyczliwego, rozbić — być
zły, ach, być niedobry dla Zosi! Ach, być
niedobry dla Zosi! — Muszę, muszę — myślałem sennie z głową opadłą na
piersi — muszę niedobry być dla Zosi! O,
zimna jak lód, zbawcza, ożywcza nieżyczliwości! Najwyższy czas być
niedobry. Niedobry muszę być... Lecz jakże
być dla niej niedobry, gdy jestem
dobry — gdy mię ujmuje, przenika swoją dobrocią, a ja moją przenikam, i
przytula się, a ja do niej się tulę... znikąd pomocy!
Na tych łąkach i polach pośród nieśmiałej trawy tylko my we dwoje — ona ze mną i ja z nią — i nigdzie,
nigdzie nikogo, kto by wybawił. Sam tylko jestem z Zosią — i z pupą, jak
gdyby: na nieboskłonie zamarłą w trwaniu absolutnym, promienną i promieniejącą, infantylną
i infantylizującą, zamkniętą,
zatopioną, spotęgowaną w sobie i zenitalną w zastygłej kulminancie...
O, trzeci! Pomocy, ratunku! Przybądź, trzeci
człowieku, do nas dwojga, przyjdź, wybawienie, zjaw się, niech się ciebie
uczepię, wybaw! Niech przybędzie tu zaraz, natychmiast, trzeci człowiek, obcy,
nieznany, chłodny i zimny, i czysty, daleki i neutralny, jak fala morska niech
uderzy swoją obcością w tę swojskość parującą, niech mnie oderwie od Zosi... O,
trzeci, przyjdź, daj mi podstawę oporu, dozwól, bym z ciebie zaczerpnął,
przyjdź tchnienie ożywcze, przyjdź, siło, odczep mnie, odtrąć i oddal! Lecz
Zosia przytuliła się czulej, cieplej i tkliwiej.
— Dlaczego wołasz i krzyczysz? Jesteśmy sami... .
I podała
mi gębę swoją. A mnie zbrakło sił, sen napadł jawę i nie mogłem — musiałem
ucałować swoją gębą jej gębę, gdyż ona swoją gębą moją ucałowała gębę.
A teraz
przybywajcie, gęby! (…) przybądźcie i przystąpcie do mnie, rozpocznijcie swoje
miętoszenie, uczyńcie mi nową gębę, bym znowu musiał uciekać przed wami w
innych ludzi i pędzić, pędzić, pędzić przez całą ludzkość. Gdyż nie ma ucieczki
przed gębą, jak tylko w inną gębę, ą przed człowiekiem schronić się można
jedynie w objęcia innego człowieka. (…)
(W.
Gombrowicz, Ferdydurke, Wydawnictwo
Literackie, Kraków 1992)