sobota, 3 marca 2018

"Ferdydurke" - zadanie



Porównaj przedstawione w podanych niżej fragmentach sytuacje uwikłania jednostki w relacje międzyludzkie. W rozważaniach zwróć uwagę na kształt wypowiedzi literackich.
Zofia Nałkowska Granica (fragment)
                   
…Oznajmiła mu mianowicie, że jest w ciąży.
 Targowy dzień wypadł tym razem w niepogodę. Na świecie było wietrzno i chłodno, deszcz lał od samego rana. Justyna przyszła zmoknięta. (…)
Nie od razu powiedziała, o co chodzi. Przez chwilę przygotowy­wała swój efekt naiwnym, przestraszającym sposobem. Zarazem jednak była godniejsza niż zwykle, troszeczkę uroczysta. Gdy ją zapytał: „No mów, co takiego?" — spłoszyła się i  ze śmiechem  powiedziała, że tak tylko udaje, że nic nie ma.
Ciemny dzień wchodzący spod uniesionej rolety, klapanie deszczu i ta jej minoderia zesumowały się w coś nieznośnego.
 — Dajże spokój z głupstwami — powiedział szorstko. I zaraz, hamując zniecierpliwienie, dodał łagodniej: — No mów, coś chciała powiedzieć.
Stała na środku pokoju, niezdecydowana i niezręczna. Spuściła głowę i przyciszonym głosem wypowiedziała takie słowa:
 — Bo nie jest ze mną tak, jak powinno być. Teraz dopiero Zenona owiał niepokój.
 — Co to  znaczy,  Justyno? — pytał, dość jeszcze daleki od pewności. — Jak to nie jest tak, jak powinno być?
   Myślałam sobie jeszcze i tak, i tak. Ale już teraz nie może być nic innego, tylko to.
Powoli zrozumiał. Ale nie podszedł do niej, nie ruszył się z miejsca. Zbierał myśli, żeby pojąć, dlaczego tej możliwości wcale dotąd nie brał w rachubę. Dlaczego nie przyszło mu do głowy, że to się może stać.
Zobaczyła jego nieruchomą, zamkniętą twarz.
 — Nic się nie bój, Zenon — powiedziała prędko. Jednym skokiem znalazła się przy nim, mocno objęła go wpół i z bliska mówiła: — Ja się wcale tym nie martwię, pamiętaj. Nie myśl sobie, że jestem taka głupia jak inne. Co mnie ludzie obchodzą, co oni powiedzą, jak ja mam ciebie.
Nie chciał jej od siebie odsunąć, tylko łagodnie próbował roz­luźnić uścisk jej rąk. Ale nie dały się rozpleść.
 — Poczekaj, poczekaj, pozwól — bąknął i niezaradnym gestem gładził jej  łopatki.  Było  mu strasznie niewygodnie i duszno od zapachu jej przemokniętego ubrania i jej zmęczenia. — Pozwól, co też ty mówisz — perswadował.
Ale ona powtarzała w uniesieniu:
 — Nic się nie bój. Ja się nawet cieszę, naprawdę. Ja zawsze tak lubiłam  dzieci,  że  nie  wiem.   Nie bój się, ja  sobie  sama  dam z dzieckiem radę, ja zawsze mogę zarobić. I mama wychowała mnie sama, a przecież nikogo nie miała. A ja mam ciebie, Zenon, to wiem, że nie zginę.
Udało mu się wreszcie uwolnić z jej uścisku. Osiągnął to, że usiadła zwyczajnie na krześle.
  Uspokój się, dziecko, trzeba jeszcze poczekać. Może ci się tylko wydaje, może to naprawdę nic nie jest.
Głos Zenona był ciepły i serdeczny.
— Po co to wszystko mówić, po co się denerwować, kiedy jeszcze nic nie wiadomo.
Nie przerywała mu teraz. Słuchała. Starała się go dobrze zro­zumieć. Nawet nie patrzyła na niego, gdy mówił. Słuchając uważnie, ściągnęła usta tak mocno, że wystawały naprzód, jak dziób u ptaka i wydawały się smutne.
Dopiero gdy umilkł, podniosła głowę i poważnie, powoli za­przeczyła:
— Nie, już mi się to na pewno nie wydaje.
— No więc gdyby nawet — ustąpił Zenon. — Gdyby nawet... Ja nie chcę ci nic radzić, ale sama musisz zrozumieć... — Bezmyślne, spłoszone słowa biegły same, nie podległe żadnej kontroli.  Rzeczą najobrzydliwszą w tym nieznośnym stanie była niechęć do Justyny pomieszana z niepokojem o nią, ze wstydliwą litością i niepohamo­waną  irytacją.  Jakże  straszliwie jest  głupia,   o   Boże.   Po  cóż ją spotkał, po cóż zaniosło go tamtego lata do Boleborzy! Przecież, nie on jej szukał, przecież właściwie unikał jej, wiedziony mądrym instynktem, omijał z dala ławkę, na której siadywała, haftując (i „kosztując tylko tyle, co zje"). Nie szukał jej ani wtedy w Boleborzy, ani tu.
Myślał te myśli, wiedząc dobrze, jak są obrzydliwe — by tylko się upewnić, że nie jest winien, że to ona sama...
To, co mówił, nie było konkretne: Pamiętał o jednym i to stanowiło w tym wypadku niejako minimum, jakiego wymagał od siebie: że decyzja, czy to dziecko ma być, czy nie, wyłącznie do niej należy. Zarazem jednak czuł w sposób jak najbardziej niewąt­pliwy, że mieć wspólne, to samo dziecko z tą obcą już i obojętną dziewczyną byłoby czymś potwornym.
Powściągał się i uważał na swoje słowa. Zdaje się, że nie powiedział nic z tego, co nie powinno było być powiedziane. Ona słuchała spokojnie, jakby nie dowierzała jeszcze swemu losowi.
— No, Zenon, dajże pokój, naprawdę. Tak jakbyś miał na mnie jaką złość...
Pospiesznie przerwał.
— Nie, nie, gdzie tam, nie mam żadnej złości. Ale przecież nie jesteśmy dziećmi. Trzeba mieć trochę rozsądku.
Przez chwilę było cicho. I słychać było, jak Justyna z wysiłkiem i lekkim chrzęstem w gardle przełknęła ślinę.
Zenon otworzył okno. Deszcz już nie padał, było pochmur­no i zimno. Do dusznego pokoju wtargnęło rzeźwe powietrze, jak wtedy w boleborzańskiej jadalni, gdy pierwszy raz mówił z Justyną. Łoskot wozów, odjeżdżających z placu targowe­go, wydawał się ogłuszający.
  Och, a ja tu siedzę! — zawołała Justyna ze zgrozą.
Wykręciła się, zdjęła spiesznie wilgotną chustkę z drzwi.
— A na co te pieniądze? — spytała.
— Jak to, nie pamiętasz? Przecież akurat tyle zostało jeszcze z tego, coście nie odebrały z Boleborzy.
Machnęła ręką niechętnie, że jak gdyby to wcale nie jest ważne. Ale pieniądze wzięła.
— I gdyby ci tylko było coś potrzeba, to pamiętaj! Przymrużyła oczy patrząc w jeden punkt. Przez chwilę wahała się zafrasowana.
— To już ty sobie tym głowy nie zawracaj, com ci powiedziała. To już ja sama.
— Włóż do torebki, bo zgubisz — przypomniał Zenon.
 Torebkę miała w koszyku przy drzwiach. Schyliła się, by ją wyjąć. Schowała pieniądze, owinęła się mocno chustką w burą krateczkę i już z koszykiem w ręku powiedziała: — Może to się jeszcze jakoś na inne odmieni.      

(Z. Nałkowska, Granica, Dom Wydawniczy „Jota”, Warszawa 1991)

Witold Gombrowicz Ferdydurke (fragment)

— Porwałeś mnie — mówiła upajając się swoim mówie­niem. — Nie każdy by się na to zdobył. Pokochałeś i porwałeś, nie pytałeś o nic, lecz porwałeś, nie bałeś się rodziców... lubię te twoje oczy śmiałe, nieustraszone, drapieżne...
I pod jej zachwytem wiłem się jak pod chłostą szatana, a pupa olbrzymia, infernalna świetniała i przeszywała z góry jak znak definitywny wszechświata, klucz wszelkich zagadek, ostateczny mianownik rzeczy. Oto przytulona urabiała mnie sobie i ciepło, nieśmiało, nieporadnie mitologizowała mnie tak, jak tam jej dogadzało, i czułem, że wielbi niezdarnie moje przy­mioty i zalety, wyszukuje i wynajduje, rozpala się i rozpłomie­nia... Wzięła mi rękę i zaczęła tulić ją, a ja znowu tuliłem jej dłoń — gdy pupa infantylna, infernalna osiągała zenit, kulminantę i prażyła z góry pionowo w dół.
(…) A Zosia coraz bardziej przytulała się do mnie, coraz ściślej łączyła się ze mną i wprowadzała mnie w siebie. Spać mi się chciało. Nie mogłem już dalej iść ani słuchać, ani odpowiadać, a jednak musiałem iść, słuchać i odpowiadać. Szliśmy przez jakieś łąki (…) A Zosia wciąż się przytulała i zwierzała się. A pupa godziła w świat. Drzewa karłowate, w materii swojej były jak gdyby cherlawe i purchawe, wydawały się raczej grzybami i były tak wystraszone, że gdym jednego dotknął, od razu by pękło. Moc ćwierkających wróbelków. Górą obłoczki różowawe, białawe i niebieskawe ni to z muślinu, biedniutkie i czułostkowe. A wszystko nieokreślone w konturze i tak zamazane, ciche i zasromane, utajone w oczekiwaniu, nie narodzone i nie­określone, że właściwie nic tu nie było oddzielone i wyodrębnio­ne, lecz rzecz każda łączyła się z innymi w jedną maź grząską, białawą i zgaszoną, cichą. Wątłe strumyczki szemrały, oblewały, wsiąkały i parowały lub bulgotały gdzieniegdzie, tworząc bąble i fąfle. I ten świat malał, jak gdyby zacieśniał się, kurczył, a kurcząc prężył się i nacierał, zaciskał się nawet na szyi jak obroża delikatnie dusząca. A pupa, infantylna absolutnie, przerażająco godziła z góry. Potarłem czoło.
     Co to za okolica?
Ona zaś zwróciła do mnie swą twarz biedną, wątłą, zmęczo­ną i odparła wstydliwie i czule, przytulając się ciepło do ramie­nia.
     T o  m o j a   okolica.
Złapało mnie za gardło. Tu mnie przywiodła. Więc tak, więc to jej było to wszystko... Ale spać mi się chciało, głowa zwisła, nie miałem sił — och, oderwać się, odsunąć o krok chociażby, odepchnąć na dystans ramienia, uderzyć złością, powiedzieć coś nieżyczliwego, rozbić — być zły, ach, być niedobry dla Zosi! Ach, być niedobry dla Zosi! — Muszę, muszę — myślałem sennie z głową opadłą na piersi — muszę niedobry być dla Zosi! O, zimna jak lód, zbawcza, ożywcza nieżyczliwości! Najwyższy czas być niedobry. Nie­dobry muszę być... Lecz jakże być dla niej niedobry, gdy jestem dobry — gdy mię ujmuje, przenika swoją dobrocią, a ja moją przenikam, i przytula się, a ja do niej się tulę... znikąd pomocy! Na tych łąkach i polach pośród nieśmiałej trawy tylko my we dwoje — ona ze mną i ja z nią — i nigdzie, nigdzie nikogo, kto by wybawił. Sam tylko jestem z Zosią — i z pupą, jak gdyby: na nieboskłonie zamarłą w trwaniu absolutnym, promienną   i   promieniejącą,   infantylną   i   infantylizującą, zamkniętą, zatopioną, spotęgowaną w sobie i zenitalną w za­stygłej kulminancie...
O, trzeci! Pomocy, ratunku! Przybądź, trzeci człowieku, do nas dwojga, przyjdź, wybawienie, zjaw się, niech się ciebie uczepię, wybaw! Niech przybędzie tu zaraz, natychmiast, trzeci człowiek, obcy, nieznany, chłodny i zimny, i czysty, daleki i neutralny, jak fala morska niech uderzy swoją obcością w tę swojskość parującą, niech mnie oderwie od Zosi... O, trzeci, przyjdź, daj mi podstawę oporu, dozwól, bym z ciebie zaczerpnął, przyjdź tchnienie ożywcze, przyjdź, siło, odczep mnie, odtrąć i oddal! Lecz Zosia przytuliła się czulej, cieplej i tkliwiej.
— Dlaczego wołasz i krzyczysz? Jesteśmy sami... .
      I podała mi gębę swoją. A mnie zbrakło sił, sen napadł jawę i nie mogłem — musiałem ucałować swoją gębą jej gębę, gdyż ona swoją gębą moją ucałowała gębę.
       A teraz przybywajcie, gęby! (…) przybądźcie i przystąpcie do mnie, rozpocznijcie swoje miętoszenie, uczyńcie mi nową gębę, bym znowu musiał uciekać przed wami w innych ludzi i pędzić, pędzić, pędzić przez całą ludzkość. Gdyż nie ma ucieczki przed gębą, jak tylko w inną gębę, ą przed czło­wiekiem schronić się można jedynie w objęcia innego człowieka. (…)

(W. Gombrowicz, Ferdydurke, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1992)