Teodozja Goliborska mówiła mi, że w szpitalu domyślali się jego
(Marka Edelmana) innych zajęć, o które nie należało pytać, więc nie
wymagali od niego wiele, tyle że codziennie odnosił do stacji sanitarno-epidemiologicznej
krew chorych na tyfus, a później mógł już zająć miejsce przy
wejściu na Umschlagplatz i stać tam codziennie przez sześć tygodni, aż te czterysta tysięcy
ludzi przejdzie obok niego w drodze do wagonów. [...]
Krzyczy
(Marek Edelman), że ja (Hanna Krall) pewnie uważam biegnących do wagonu za
gorszych od tych, którzy strzelają. Jasne, na pewno uważam, przecież tak
uważają wszyscy, nawet ten profesor amerykański, który go
niedawno odwiedził, mówił mu: „Szliście jak barany na śmierć." Amerykański profesor wylądował gdzieś
na francuskiej plaży, biegł czterysta czy pięćset metrów pod morderczym ogniem,
nie schylając się i nie padając, i był ranny,
a teraz uważa, że jak ktoś przebiegnie taką plażę, to może później mówić - „człowiek
powinien biec" albo „człowiek
powinien strzelać", albo - „szliście na śmierć jak barany." Żona profesora dodała, że strzały są potrzebne
przyszłym pokoleniom. Śmierć ludzi ginących w milczeniu jest niczym, bo nic nie pozostawia po sobie, a ci, co strzelają,
pozostawiają legendę - jej i jej amerykańskim
dzieciom.
Doskonale rozumiał, że profesor, który ma blizny po ranach,
ordery i katedrę, pragnie jeszcze mieć i te strzały w swojej historii, próbował
jednak wytłumaczyć mu różne rzeczy - że śmierć w komorze gazowej nie jest
gorsza od śmierci w walce i że niegodna śmierć jest tylko wtedy, kiedy się
próbowało przeżyć cudzym kosztem - ale nie udało mu się niczego wytłumaczyć, bo znowu zaczął krzyczeć i jakaś
pani, która tam była, starała się go usprawiedliwić:
„Wybaczcie mu", prosiła z zażenowaniem, Jemu trzeba wybaczyć..."
-
Moje dziecko - mówi - musisz to wreszcie zrozumieć: ci ludzie szli spokojnie i
godnie.
To jest straszna rzecz, kiedy się idzie tak spokojnie na śmierć. To jest znacznie trudniejsze od strzelania. Przecież o wiele łatwiej się umiera, strzelając, o wiele łatwiej było umierać nam niż człowiekowi, który idzie do wagonu, a potem jedzie wagonem, a potem kopie sobie dół, a potem rozbiera się do naga... Już to rozumiesz? - pyta.
To jest straszna rzecz, kiedy się idzie tak spokojnie na śmierć. To jest znacznie trudniejsze od strzelania. Przecież o wiele łatwiej się umiera, strzelając, o wiele łatwiej było umierać nam niż człowiekowi, który idzie do wagonu, a potem jedzie wagonem, a potem kopie sobie dół, a potem rozbiera się do naga... Już to rozumiesz? - pyta.
-
Tak - mówię.
- To tak. - Bo przecież o tyle łatwiej nam patrzeć na ich śmierć, kiedy strzelają,
niż na człowieka, który kopie sobie dół.
-
Widziałem
kiedyś na Żelaznej zbiegowisko. Ludzie tłoczyli się na ulicy dookoła beczki -
zwyczajnej drewnianej beczki, na której stał Żyd. Był stary, niski i miał długą brodę.
zwyczajnej drewnianej beczki, na której stał Żyd. Był stary, niski i miał długą brodę.
-
Przy nim stało dwóch niemieckich oficerów. (Dwóch pięknych, rosłych mężczyzn
przy małym, zgarbionym Żydzie.) I ci Niemcy
wielkimi krawieckimi nożycami obcinali Żydowi po kawałeczku jego długą brodę, zaśmiewając się do rozpuku.
-
Tłum, który
ich otaczał, też się śmiał. Bo obiektywnie to naprawdę było śmieszne: mały człowieczek
na drewnianej beczce z coraz krótszą brodą, ginącą pod krawieckimi nożycami. Jak
gag filmowy.
-
Nie było
jeszcze getta, więc w tej scenie nie czuło się grozy. Z Żydem przecież nic strasznego się nie
działo: tyle że można go było bezkarnie na tej beczce postawić, że ludzie zaczynali rozumieć, że to jest bezkarne i że
budził śmiech.
-
Wiesz co?
-
Wtedy zrozumiałem,
że najważniejsze ze wszystkiego jest nie dać się wepchnąć na beczkę. Nigdy,
przez nikogo. Rozumiesz?
-
Wszystko, co robiłem potem - robiłem dlatego, żeby nie dać się wepchnąć. [...]
-
Przed wojną
byłeś nikim. Więc jak się to stało, że trzy lata później byłeś członkiem komendy ŻOB-u? Byłeś
jednym z pięciu ludzi wybranych spośród trzystu tysięcy...
-
To nie ja powinienem tam być.
Tam miał być... No, wszystko jedno. Nazwijmy go „Adam".
Skończył przed wojną podchorążówkę, brał udział w kampanii wrześniowej, w obronie Modlina.
Wszyscy znali jego odwagę. Przez długie lata był moim prawdziwym bożyszczem.
-
Pewnego dnia szliśmy
razem Lesznem, na ulicy były tłumy ludzi i nagle jacyś esesowcy zaczęli
strzelać.
-
Tłum rzucił
się do ucieczki. On też.
-
Wiesz, ja sobie w ogóle
przedtem nie wyobrażałem, że on się może czegokolwiek bać. A
on, mój idol, uciekał.
-
Bo on był
przyzwyczajony do tego, że zawsze miał broń: w podchorążówce, w Warszawie, we
Wrześniu, w Modlinie. Tamci mieli broń i on miał broń, więc był odważny. A
kiedy stało się tak, że tamci strzelali, a on nie mógł strzelać - był już innym
człowiekiem.
-
Nastąpiło
to właściwie bez słowa, z dnia na dzień; po prostu przestał działać. I kiedy
miało być pierwsze posiedzenie Komendy, on już się nie nadawał do tego, żeby
tam iść. Więc ja poszedłem.
-
Miał taką
dziewczynę, Anię. Zabrali ją na Pawiak - później wydostała się zresztą, ale jak
ją zabrali, on się załamał zupełnie. Przyszedł do nas, oparł się rękami o stół
i zaczął mówić, że i tak jesteśmy straceni, i że nas wyrżną, że jesteśmy
młodzi i powinniśmy uciekać do lasu...
-
Nikt mu nie przerwał.
-
Już wyszedł -
ktoś powiedział: „To dlatego, że ją zabrali. Teraz nie ma już po co żyć. Teraz
zginie." Każdy musiał wtedy mieć kogoś, wokół kogo kręciło się jego życie,
dla kogo mógł
działać. Bierność oznaczała pewną śmierć. Działanie było jedyną szansą przetrwania.
Trzeba było coś robić, gdzieś iść.
-
Ta krzątanina
nie miała żadnego znaczenia, bo i tak wszyscy ginęli, ale człowiek nie
czekał na swoją kolej bezczynnie.
-
Ja krzątałem
się wokół Umschlagplatzu - miałem dzięki naszym ludziom z policji wyprowadzać
tych, którzy byli nam najbardziej potrzebni. Jednego dnia wyciągnąłem chłopaka
z dziewczyną - on był z drukami, a ona była dobrą łączniczką. Zginęli wkrótce oboje,
on w powstaniu, ale zdążył jeszcze wydrukować przedtem jedną gazetkę, a ona na
Umschlagplatzu, ale zdążyła jeszcze przedtem ją rozkolportować.
-
Jaki to miało
sens, chcesz zapytać?
-
Żadnego. Nie stało się dzięki temu na beczce. To
wszystko.
Hanna Krall, Zdążyć przed Panem Bogiem, Warszawa
1992