Zadania
1. Odczytać 1. akapit – określić czas i
miejsce akcji.
Interpretacja metafory wielka
księga wakacji.
2.
W jednym zdaniu złożonym opiszcie dziewczynę z koszykiem. Użyjcie porównania.
3.
Odczytać opis Adeli. Porównać ze zdaniami uczniów.
4.
Analiza składników obrazu wykreowanego przez Schulza.
Przedmioty: owoce (jakie?) i składniki przyszłego obiadu (jakie?)
Prozaiczna zwyczajna czynność powrotu z zakupami dzięki poetyckim
zabiegom zyskuje symboliczne znaczenie.
5.
Uzupełnienie tabelki.
Opis
ucznia
|
Poetycki
opis B. Schulza
|
||
Elementy opisu poetyckiego
|
Cytat
|
Interpretacja
frazy poetyckiej
|
|
Porównania
|
Np. Adela wraca jak Pomona
|
||
Epitety
|
|||
Metafory
|
Narrator prezentuje stany rzeczy, wyglądy i jakości jako pewne
zdarzenia. Fragmenty opisowe wdzierają się w składnię opowiadania.
Metafora nie jest punktową figurą, ale ruchem zdarzeń, swoistym procesem
rozwijającym się na dłuższych odcinkach wypowiedzi narracyjnej – nie jest
metaforą, ale METAFORYZACJĄ.
Dzięki temu powstaje nowa rzeczywistość. Następuje „mityzacja
rzeczywistości”.
Bruno Schulz
SIERPIEŃ
Sklepy cynamonowe (fragment)
W lipcu
ojciec mój wyjeżdżał do wód i zostawiał mnie z matką i starszym bratem na
pastwę białych od żaru i oszołamiających dni letnich. Wertowaliśmy, odurzeni
światłem, w tej wielkiej księdze wakacji, której wszystkie karty pałały od
blasku i miały na dnie słodki do omdlenia miąższ złotych gruszek.
Adela wracała w świetliste
poranki, jak Pomona z ognia dnia rozżagwionego, wysypując z koszyka barwną
urodę słońca - lśniące, pełne wody pod przejrzystą skórką czereśnie,
tajemnicze, czarne wiśnie, których woń przekraczała to, co ziszczało się w
smaku; morele, w których miąższu złotym był rdzeń długich popołudni; a obok tej
czystej poezji owoców wyładowywała nabrzmiałe siłą i pożywnością płaty mięsa z
klawiaturą żeber cielęcych, wodorosty jarzyn, niby zabite głowonogi i meduzy -
surowy materiał obiadu o smaku jeszcze nie uformowanym i jałowym, wegetatywne i
telluryczne ingrediencje obiadu o zapachu dzikim i polnym.
Przez ciemne mieszkanie na
pierwszym piętrze kamienicy w rynku przechodziło co dzień na wskroś całe
wielkie lato: cisza drgających słojów powietrznych, kwadraty blasku śniące
żarliwy swój sen na podłodze; melodia katarynki, dobyta z najgłębszej złotej
żyły dnia; dwa, trzy takty refrenu, granego gdzieś na fortepianie, wciąż na
nowo, mdlejące w słońcu na białych trotuarach, zagubione w ogniu dnia
głębokiego. Po sprzątaniu Adela zapuszczała cień na pokoje, zasuwając płócienne
story. Wtedy barwy schodziły o oktawę głębiej, pokój napełniał się cieniem,
jakby pogrążony w światło głębi morskiej, jeszcze mętniej odbity w zielonych
zwierciadłach, a cały upał dnia oddychał na storach, lekko falujących od marzeń
południowej godziny.
W sobotnie popołudnia wychodziłem
z matką na spacer. Z półmroku sieni wstępowało się od razu w słoneczną kąpiel
dnia. Przechodnie, brodząc w złocie, mieli oczy zmrużone od żaru, jakby
zalepione miodem, a podciągnięta górna warga odsłaniała im dziąsła i zęby. I
wszyscy brodzący w tym dniu złocistym mieli ów grymas skwaru, jak gdyby słońce
nałożyło swym wyznawcom jedną i tę samą maskę - złotą maskę bractwa
słonecznego; i wszyscy, którzy szli dziś ulicami, spotykali się, mijali, starcy
i młodzi, dzieci i kobiety, pozdrawiali się w przejściu tą maską, namalowaną
grubą, złotą farbą na twarzy, szczerzyli do siebie ten grymas bakchiczny -
barbarzyńską maskę kultu pogańskiego.
Rynek był pusty i żółty od żaru,
wymieciony z kurzu gorącymi wiatrami, jak biblijna pustynia. Cierniste akacje,
wyrosłe z pustki żółtego placu, kipiały nad nim jasnym listowiem, bukietami
szlachetnie uczłonkowanych filigranów zielonych, jak drzewa na starych
gobelinach. Zdawało się, że te drzewa afektują wicher, wzburzając teatralnie
swe korony, ażeby w patetycznych przegięciach ukazać wytwomość wachlarzy
listnych o srebrzystym podbrzuszu, jak futra szlachetnych lisic. Stare domy,
polerowane wiatrami wielu dni, zabawiały się refleksami wielkiej atmosfery,
echami, wspomnieniami barw, rozproszonymi w głębi kolorowej pogody. Zdawało
się, że całe generacje dni letnich (jak cierpliwi sztukatorzy, obijający stare
fasady z pleśni tynku) obtłukiwały kłamliwą glazurę, wydobywając z dnia na
dzień wyraźniej prawdziwe oblicze domów, fizjonomię losu i życia, które
formowało je od wewnątrz. Teraz okna, oślepione blaskiem pustego placu, spały;
balkony wyznawały niebu swą pustkę; otwarte sienie pachniały chłodem i winem.
Kupka obdartusów, ocalała w kącie
rynku przed płomienną miotłą upału, oblegała kawałek muru, doświadczając go
wciąż na nowo rzutami guzików i monet, jak gdyby z horoskopu tych metalowych
krążków odczytać można było prawdziwą tajemnicę muru, porysowanego hieroglifami
rys i pęknięć. Zresztą rynek był pusty. Oczekiwało się, że przed tę sień
sklepioną z beczkami winiarza podjedzie w cieniu chwiejących się akacyj osiołek
Samarytanina, prowadzony za uzdę, a dwóch pachołków zwlecze troskliwie chorego
męża z rozpalonego siodła, ażeby go po chłodnych schodach wnieść ostrożnie na
pachnące szabasem piętro.
Tak wędrowaliśmy z matką przez
dwie słoneczne strony rynku, wodząc nasze załamane cienie po wszystkich domach,
jak po klawiszach. Kwadraty bruku mijały powoli pod naszymi miękkimi i płaskimi
krokami - jedne bladoróżowe jak skóra ludzka, inne złote i sine, wszystkie
płaskie, ciepłe, aksamitne na słońcu, jak jakieś twarze słoneczne, zadeptane
stopami aż do niepoznaki, do błogiej nicości.
Aż wreszcie na rogu ulicy
Stryjskiej weszliśmy w cień apteki. Wielka bania z sokiem malinowym w szerokim
oknie aptecznym symbolizowała chłód balsamów, którym każde cierpienie mogło się
tam ukoić. I po paru jeszcze domach ulica nie mogła już utrzymać nadal decorum
miasta, jak chłop, który wracając do wsi rodzimej, rozdziewa się po drodze z
miejskiej swej elegancji, zamieniając się powoli, w miarę zbliżania do wsi, w
obdartusa wiejskiego.
Przedmiejskie domki tonęły wraz z
oknami, zapadnięte w bujnym i zagmatwanym kwitnieniu małych ogródków.
Zapomniane przez wielki dzień, pleniły się bujnie i cicho wszelkie ziela,
kwiaty i chwasty, rade z tej pauzy, którą prześnić mogły za marginesem czasu,
na rubieżach nieskończonego dnia. Ogromny słonecznik, wydźwignięty na potężnej
łodydze i chory na elephantiasis, czekał w żółtej żałobie ostatnich, smutnych
dni żywota, uginając się pod przerostem potwornej korpulencji. Ale naiwne
przedmiejskie dzwonki i perkalikowe, niewybredne kwiatuszki stały bezradne w
swych nakrochmalonych, różowych i białych koszulkach, bez zrozumienia dla
wielkiej tragedii słonecznika.