W nocy szalały pociski i „szafy". A jednak noce
były lepsze. W nocy najwięcej było akcji. Takich dla cywilów. Na ochotnika.
Tylko w nocy dało się przesunąć barykadę. Bo właśnie o to chodziło. Raz. Pamiętam.
Widocznie straciliśmy kawałek terenu. A może to taktyka. Bo trzeba było
przesunąć barykadę o ileś metrów. W naszą stronę. Na Rybakach. Już niedaleko przed
Wytwórnią. Zbiórka. Ochotników. O pierwszej czy o drugiej. Sporo nas. Dwudziestu paru chyba. Łopaty. Kilofy. Łomy.
Wszystko rozdane. Ruszamy. Cieplunio. Nawet
w tym momencie cicho. Aż gwiazdy, wydaje mi się. Ale gdzie tam gwiazdy! Na
pewno zasłonięte dymami. Prowadzi nas porucznik. Porucznik? Czyżby? Tak mi się powiedziało. Porucznik w czasie powstania to była
figura. Więc to był ktoś taki jak kapral. Czy osoba cywilno - dyżurno -
półwojskowa w ogóle. [...]
Dochodzimy do celu. Wszystko idzie w ruch. Za barykadą był jeszcze kawałek
Rybaków. I wylot. Chyba zniżająca się jezdnia. Przeprowadzenie barykady było dosłowne. Płyta
po płycie. Każdy kawał bruczku. Szyna po szynie. (Chyba tych narzędzi,
które wymieniłem, nie rozdawali do tego;
pomyliłem to z inną akcją nocną). Noc nie była długa. W każdej chwili mogło wybuchnąć nie wiadomo co. Cisza coraz
bardziej robiła się podejrzana. Więc tempo. Tempo. Ruch. A dużo rzeczy ciężkich
i brzęczących. Dużo - to pamiętam - blachy. A blacha robi echo. Dużo
uwijania się, ludzi, dźwigania kłusem i latania po następne i znów. To wciąż wszyscy, jedni po drugich, w tym lataniu z dźwiganiem
i mijaniem się, w tym chybciku, tylko siebie
ciszyli:
- Ćśśśś...
A przecież przy tylu ludziach i rzeczach coś
musiało się gubić. Bo jeszcze ten pośpiech. Więc układanie podobne do rzucania.
Tyle że podobnego do przykładania. Ale tyle tego!
- Ćśśśś...
Lataliśmy
z tym od starej barykady (coraz mniejszej, znikającej) w głąb Rybaków do
nowej barykady, coraz większej. Mijając kamienice od Wisły. A drewniak od
skarpy. I
chyba od skarpy też kamienicę. Nagle ktoś - chyba nie ja? - upuścił blachę. Na
kocie łby. Huk. Brzęk. Potworne echo. W tej chwili wszystko, i to tło z
kompletnej ciszy, i to ciepło (sierpniowe),
wydało nam się tak podejrzane, że zamarliśmy. I nie wiem, czy naprawdę to. Ale zaraz zaleciał nas ogień. Taki żywy. Z
wyciem. I trzasnął gdzieś blisko. To pocisk.
Potem
drugi. Z wyciem. Jak kometa. I prask! Od mostu Kierbedzia. I trzeci: ogień
- wycie - prask! Ogień - wycie - prask! - z naprzeciwka, od
Gdańskiego. I od Kierbedzia. I prask! prask! Naraz. W dwa ognie nas wzięli. Dosłowne. [...]
Nie od razu się spostrzegłem. Co
robić? I co inni? Jakoś zaczęli znikać. Trzeba zniknąć. Ale jak? Gdzie wpaść? Wpadam pod mur. Żadna osłona. Wpadam w bramę
do kamienicy od Wisły. Właśnie była od Wisły. Od całej Pragi. Nie wiem,
czy miała podwórze. Czy jak to się tam
zwało. Wiem, że nic nie miała. Tylko Wisłę, Pragę, pociski i huki z echem. Ktoś
jeszcze koło mnie. Ile tam można było być, stać? Raz, dwa, w minutę
wyskoczyłem.
I
pod mur. l do bruku. Patrzę... to znaczy czuję: nagle zbawienie — okieneczko do
piwniczki. Jak kot spłaszczyłem się. Siup. W dół. Ktoś za mną. Też jak kot. I
jeszcze ktoś. Ze środka zawiało ciepełkiem. I gadaniną:
- Ru-ru-ru... -
Wpadłem
w zbitą kupę ludzką, w ciasnotkę, chłop przy chłopie. Bo to ci - my, od barykady. Z czymś, z łopatami (właśnie,
pamiętam łopaty)... Ale jak tu było ciasno. A żadnego nic innego, wyjścia, dziury zapasiku zakamarkowego. Tylko kocie okienko w górze i to miejsconko. Ciepełko. Tyle bycia, co
smrodku i strachu. I zbijania się w kocią zaradność. Prawie miejsca na pięć worków kartofli. Ktoś co i jeszcze
doszlusował, z okienka. Z naszych, z
tej resztki. Szus! I jest. I coraz ciaśniej. Że ani nogą, ani ręką ruszyć. Więc
się nie ruszało.
Zresztą i tak szczęście - być tu. A za to co tam, o
ten skok kota z ulicy. Co się działo. Bryzg! W naszą barykadę. Coś się roztego.
Bryzg. W bruk! Tu zaraz. Bryzg w drewniak! Płomienie wysokie. Przez chwilę. I już się zniżały. Drewniak
się dopalał.
Ileśmy
tam siedzieli? I długo, i jeszcze nie do rana. Za ciemka jeszcze zaczęło się uspokajać.
Szybko. I ustało. Wylecieliśmy. Narzędzia w garść. Co nie - pozbierać. Szybko. Co jeszcze, nie
pamiętam. Tylko że szybko. Kocie łby. To niebo. Sierpień. Pod pachą coś (łopata)? Kościelna. Róg. Przy barykadzie...tej tu
cisza — tylko para - on i ona - powstaniec i powstańczyni - siedzą z boku
barykady - na dyżurze. I rajcują. Jakby nic innego nie było, nie miało być. Tylko ciepło. Siedzi się. Barykada
jak bok mebla. I rajcę. To, że byłem szczęśliwy,
że wracałem, to też pamiętam.
(Miron Białoszewski,
Pamiętnik z powstania warszawskiego, Warszawa 1988)