Fragment
— Dlatego do Polski — mówił — że tam się zaczęła nowa
cywilizacja.
— Narodził się
był w Polsce człowiek jeden, a nazywa się tak samo jak my obaj — Baryka —
człowiek genialny.
— A właśnie że
tak. Tak się nazywa — Baryka. Ja ci
wielu rzeczy o sobie nie mówiłem, bom ja się teraz bardzo zmienił i nie
chciałbym cię sobą drażnić. Dawniej byłem zupełnie inny, a teraz jestem zupełnie
inny. Innego znałeś ojca w dzieciństwie, a innego widzisz teraz. Taki to los.
Za pobytu w kraju, na wojnie i w legionach do gruntu się zmieniłem. Jakby kto
moją duszę na nice wywrócił. Ale nie o tym teraz mowa.
— Człowiek ten
już za pobytu w szkołach zdradzał zdolności niesłychane. Zwłaszcza w dziedzinie
matematyki. Ale gdy skończył szkołę średnią, gimnazjum, poszedł na medycynę.
— No, niech
tam będzie, jak chcesz. Nazywajmy to najbardziej głośnymi tytułami. Tamten
człowiek ukończył medycynę i zaczął nawet praktykę. A miał ci jakieś
niesłychane własne środki lecznicze… Ale o tym potem…
— Najprzód, co
najważniejsze. Otóż ten Baryka rzucił, wyobraź sobie, medycynę i wszelkie
wynalazki swoje w tej dziedzinie. Wyjechał z Warszawy…
— W Warszawie.
Ów Baryka udał się nad Morze Bałtyckie i tam długo chodził po wybrzeżach
oglądając piaszczyste góry nadmorskie, diuny,
zaspy lotne, co najbardziej sypkie i zwiewne.
— Zaraz!
Począł skupować od właścicieli prywatnych takie diuny, najbardziej
nieużyteczne, nie porośnięte nawet trawą nadmorską, gdzie nawet wrona nie
przysiądzie i mewa nie ma z czego gniazda ukręcić. Ludzie pozbywali się tych
nieużytków i pustek, uszczęśliwieni, że znalazł się głuptasek, który za nie
płaci gotowym pieniądzem — zwłaszcza że to było w czasie, kiedy Niemcy, na
skutek pogłosek o przyłączeniu części wybrzeża do Polski, na gwałt wyzbywali
się wszelkiej własności w tamtych okolicach. Naszemu doktorowi udało się skupić
w jednym miejscu wielki kawał wybrzeża, zasypanego piaskiem litym na kilometry
w głąb kraju i na ogromnej przestrzeni. Zapomniałem tylko, jak się to miejsce u
licha nazywa…
— Miał tam
istne łańcuchy tych diun, idące jedne za drugimi, wzdłuż, wszerz i w głąb. A
morze wciąż mu jeszcze podrzucało najczystszego piasku na to Barykowe wybrzeże.
— Skoro to,
coś powiedział, nie jest niegrzecznością, więc eo ipso jest grzeczną uwagą. Uczymy się, mój mały, do starości.
Ja na przykład dowiaduję się oto w tej chwili, jak wygląda grzeczność młodych
rewolucjonistów. Ale wracajmy do tamtego doktora Baryki. Okazało się, że
miejscowość, którą on nabył od niemieckiego posiadacza, położona na cyplu
wchodzącym w morze, była niegdyś tam, w praprawiekach, dnem jakiejś
przedhistorycznej rzeki, gdyż poza wybrzeżnymi wydmami ciągnął się tam wąski
pas torfowisk. Torf tam leżał dziewięciometrowym pokładem. Pod torfem zaś był
szczery, czysty, złoty piasek, taki sam jak w diunach przymorskich, tylko
oczywiście starszy od tych wydm o kilkadziesiąt czy kilkaset stuleci. Kto go
tam wie!…
— Ten doktór
Baryka sprowadził sobie morzem z Ameryki przez Gdańsk jakąś ogromną i cudaczną
maszynę, która za jednym zamachem wybiera i odkłada na boki torf
dziewięciometrowy w ciągu godziny w takiej ilości, jakiej nie wykopałoby stu
ludzi w ciągu tygodnia.
— Nie
wierzysz? A patrzże, co się nie dzieje. Nasz kuzyn Baryka torf wysuszony w
specjalnych suszarniach sprzedał na opał, a w ogromnym torfowisku wybierał
wciąż kanał idący w półokrąg, na dziewięć metrów głęboki i kilkanaście szeroki
a zawracający wylotem swoim znowu do morza. Utworzył coś w rodzaju ogromnej
litery U, brzuścem dolnym zwrócone do lądu a górnymi, szeroko rozstawionymi
szczytami łączące się z morzem. Te dwa szczyty połączył z morzem, gdy kanał
został obustronnie drzewem ocembrowany.
— Cały ów
kanał leży niżej od poziomu morza, niżej nawet od jego dna przy brzegach, gdzie
się od wyrzucanych wciąż piasków poziom dźwignął w górę. Cała ta kombinacja
zależała od studium morza w tej jego części. Nasz imiennik przeprowadził pilne
badanie morza, gdy tam początkowo defilował po wybrzeżu — a zwłaszcza badanie
pewnego silnego prądu przybrzeżnego, który z oceanu poprzez Zund, Kattegat i
Skagerrak idzie ku wschodowi. Lewe ramię
kanałowej litery U nasz Baryka podstawił niejako pod ów prąd zachodni i wpuścił
olbrzymią siłę wodną do wnętrza. Wpuszczał ów prąd zachodni jednym ramieniem
kanału, a drugim go wylewał. Olbrzymia siła wodna nagłym pędem przebiegała
przez jego kanał. Wzdłuż owego kanału pobudował fabryki, poruszane przez
turbiny, ustawione tu i tam na całej długości. Była to po prawdzie jedna wielka
fabryka: olbrzymia huta szklana.
— Nie takie
szkło! Baryka — nasz imiennik — produkuje szkło belkowe. Za pomocą olbrzymiej
siły, którą ma darmo od prądu zachodniego, zwłaszcza wobec wiatrów zachodnich, które
tam trwają niemal stale, otrzymuje niezmierną masę popędu elektrycznego, z
którego pomocą topi piasek nadmorski…
— Sekret. Z
olbrzymiej masy płynnej wyciąga gotowe belki, tafle, kliny, zworniki, odlane, a raczej ulane według danego
architektonicznego planu. Cały szklany parterowy dom, ze ścianami ściśle
dopasowanymi z belek, które się składa na wieniec, a spaja w ciągu godziny, z
podłogą, sufitem i dachem z tafel — oddaje nabywcy gotowe. W domach tego typu,
wiejskich, czyli, jak się dawniej mówiło, chłopskich, nie ma pieców. Gorąca
woda w zimie idzie dokoła ścian, wewnątrz belek, obiegając każdy pokój. Pod
sufitem pracują szklane wentylatory normujące pożądane ciepło i wprowadzające
do wnętrza zawsze świeże powietrze.
— Mylisz się,
niewierny! Tymi samymi wewnętrznymi rurami idzie w lecie woda zimna obiegająca
każdy pokój. Woda ochładza ściany, wskutek czego jest w takim domku podczas
największego upału jak w bakińskiej naszej piwnicy, tylko bez jej zgnilizny i
odoru. Tąż wodą zmywa się stale szklane podłogi, ściany i sufity, szerząc chłód
i czystość. Nawet nie wymaga ci to żadnej pracy specjalnej, gdyż rury
odprowadzające zużytą wodę i wszelką nieczystość uchodzą do szklanych kloak,
wkopanych opodal w ziemię.
— Istne
gablotki. Chłop polski, niezbyt, powiedzmy, przepadający za czystością, jak to
jest wszędzie na wsi, przy pracy około krów, koni, kóz i owiec — choćby nie
chciał, musi sobie w izbie zaprowadzić, zapuścić — uważasz — czystość, żeby mu
snadź w izbie szklanej nie było gorąco. Wciąż mu baba zmywa izbę, ściany,
podłogę — a wilgoci ani krzty, bo nie ma co gnić ani pleśnieć, ani śmierdzieć
widzialnym czy niewidzialnym brudem, jako że naczynia wszystkie, sprzęty,
graty, meble — szklane.
— Oszaleć, ale
z zachwytu. Bo te domy komponują artyści. Wielcy artyści. Dzisiaj są ich tam
już setki. I powiem ci, nie są to nudziarze, snoby, żebraki, produkujące bzdury
i głupstwa, śmieszne cudactwa i małpiarstwa dla znudzonych sobą i nimi bogaczów, lecz ludzie mądrzy, pożyteczni, twórcy świadomi
i natchnieni, wypracowujący przedmioty ozdobne, piękne a użyteczne, liczne,
wielorakie, genialne, a godne jak najszerszego rozmnożenia — dla pracowników,
braci swych, dla ludu. Domy są kolorowe, zależnie od natury okolicy, od
natchnienia artysty, ale i od upodobania mieszkańców. Są na tle okolic leśnych
domy śnieżnie białe, w równinach — różowe, w pagórach — jasnozielone, z
odcieniem fioletu, albo koloru nasturcji. Domy te są najwymyślniej,
najfantastyczniej, najbogaciej zdobione, według wskazań artystów i upodobań
nabywców, bo belkę ściany i taflę dachu można w stanie jej płynnym zabarwić,
jak się żywnie podoba. Co tylko bezgraniczna fantazja kolorysty może począć i
ujrzeć w boskiej tajemnicy organu oka, w darze niebios, we wzroku — jaka tylko
barwa jawi się w przepychu kwiatów na łące pod koniec czerwca, to wszystko, to
wszystko ujęte w natchnieniu, sformułowane przez twórczą świadomość,
artystyczną mądrość i akty pracowitej woli, zobaczysz w zewnętrznych i
wewnętrznych kompozycjach kolorowych chat nowoczesnych polskich chłopów. Są to
istne marzenia futurystyczne ucieleśnione w
podatnym i posłusznym szklanym materiale.
— Jakże! Całe
okolice, powiaty, województwa! Bo to ci poszło jak morowa zaraza, skoro się
ludzie zwiedzieli. Któż by chciał mieszkać w próchniejącym, gnijącym i
zjedzonym przez grzyby drewnianym chlewie albo w ciupie szerzącej reumatyzmy,
gruźlice i szkarlatyny, w murowanym więzieniu cuchnącym wilgocią i myszami,
wśród ścian, w które wrosły wszelakie choroby? Szklane domy kosztują
niezmiernie tanio, gdyż przecie przy ich budowie nie ma mularzów, cieślów, stolarzy i gonciarzy. Sam materiał
jeno, transport na miejsce i dwu, trzech monterów. Sam dom — bez robót ziemnych
— buduje się w ciągu trzech, czterech dni. Jest to bowiem tylko składanie
części dopasowanych w fabryce. Materiał, nawet z wynagrodzeniem artystów, nie
kosztuje nad morzem drożej niż na miejscu drzewo budulcowe. Nie mówię już o
cegle, wapnie i płacy robotnika, strajkującego wciąż z racji rosnącej drożyzny.
— Nie. Fabryka
jest kooperatywną własnością pracowników, techników i artystów. Sam ów Baryka
zakłada wciąż nowe turbiny, buduje huty i idzie dalej. Taka jest wola jego
geniuszu.
— Do swoich
odległych celów. Teraz wieś polska jeszcze nie jest dobrze zabudowana. Każdy
domek szklany jeszcze się w zimie ogrzewa, a w lecie oziębia przy pomocy swego
własnego, indywidualnego kotła i własnej kuchni, przypartej do budynku. Już
teraz bardzo mała ilość paliwa ogrzewa kocioł, rozprowadza rurami ciepło i
tworzy z małego domu wiejskiego pewien rodzaj termosu, który trzyma własne
ciepło. Ale to nie jest ideał. Każda wieś powinna mieć wspólną ogrzewalnię i
wspólną chłodnię. Do tego jednak potrzebna jest powszechna elektryfikacja
kraju. To samo stosuje się do pompowania wody. Dziś zużytkowuje się domowe
studzienki, nieraz zabrudzone i źle urządzone. Jednak wzrost spożycia i użycia
w domach wody przegotowanej już dziś wpłynął na zmniejszenie chorób
zaraźliwych.
— Jeszcze nie,
mój synku. Skoro rzeka Wisła w całej swojej długości i ze wszystkimi dopływami
toczyć się poczęła poprzez państwo narodowe polskie, Baryka zużył bieg jej wód
tak samo jak słony prąd morski, z zachodu zdążający ku wschodowi. Począł
ujmować wielką rzekę w szklane łożysko. W jednej z hut nad morzem wytwarza
materiał specjalny. Kolosalne tafle klinowate, wielkiej grubości, ostro
zakończone, wpierające się jedna w drugą fugami
na moc wieczną i niezwalczoną dla żadnej siły, zmocowane hakami i klinami
szklanymi, wsparte o tylne podpory, zapuszcza w piaszczyste lub poszarpane
wybrzeża. Ścieśnia rozległą i rozlewną rzekę w dwakroć węższy strumień wodny.
Mechanizm tworzenia ściany szklanej jest prosty, prawie pierwotny i niemal
ciesielski. Robota wbijania w dno na ogromną głębokość tafli klinowych, u dołu
ostrych jak brzytwa a grubiejących aż do bryłowatości fortecznego muru — jest
szybka nad wszelkie słowo. Na przestrzeni, która z obu brzegów już ujęta
została w śliskie łożysko, zniweczone zostały wylewy i zatory, gdyż szybkość
pędzącej tam wody unosi krę, a specjalny mechanizm niszczy jej wszechwładne
zamarzanie.
— Owszem,
zamarza, lecz inżynier Baryka nad jej zamarzaniem i odmarzaniem w łożysku
szklanym zupełnie panuje. Wody, ujęte w ciasne łożysko, zimą i latem pracują.
Obracają szeregi turbin, a będą wkrótce obracać tysiąc tysięcy. Niezmierzona
siła elektryczna zastąpiła siłę koni i wołów. W całym dorzeczu już opanowanym
pracują pługi i wszelakie narzędzia rolne popędzane elektrycznie. Już dziś na
tych obszarach drzewo staje się rzeczą nietykalną, świętą, a szlachetnemu
zwierzęciu zwraca się jego godność — Apisa i
czarnego rumaka Swarożyca.
—
Niekoniecznie. W nowej cywilizacji niekoniecznie będzie się pożerało mięso
starszych naszych braci w Darwinie. Chłopom
polskim nie przyjdzie to z trudnością, nie będą oni ponosili żadnego
wyrzeczenia się, gdyż dziś prawie wcale mięsa nie jadają. Rzadko kiedy, jedynie
bodaj na tak zwane godne święta. Jeżeli się odejmie od nich dzisiejsze
zaraźliwe choroby, brud i złe powietrze chlewów mieszkalnych, to będą oni rasą
najzdrowszą na ziemi. Przy zmniejszeniu okropnej ich pracy na roli — tym mniej
będą potrzebowali jeść mięsa.
— Marzenia, o
młody rewolucjonisto? Mówmy o nowych wsiach szklanych. Już się one nie palą, a
i piorun w nie nie bije. Chaty w niektórych osiedlach połączone już są
szklanymi chodnikami. Obszerne gromadzkie szklane obory i gromadzkie chlewy
dają możność rozwinięcia nowych przemysłów mlecznych, kooperatywnej hodowli
świń. Znika cuchnąca obórka dla każdej chorej na gruźlicę krowiny i znika
dwakroć bardziej cuchnący chlewik dla brudnej świnki, mającej na sobie i w
sobie miliony zarazków chorobotwórczych. Odpadkami mlecznymi karmią tam świnie
i wyhodowują je, a w masarniach wiejskich przerabiają na znakomite szynki i
kiełbasy.
— Dlaczego,
synku? Nie jest ona ufundowana jedynie na poczciwych świnkach. Szkło tam gra
główną rolę. Reforma rolna, którą właśnie tam
przedsiębiorą i rozważają, chociażby jak najbiedniej wypadła, nie będzie
papierową, teoretyczną, nieziszczalną, lecz rzeczywistą i skuteczną. Rozciągnie
ona nowe szklane domy, rozrzuci je po szerokich pustkach, ugorach, polach,
lasach dawnych latyfundiów. Trudniej będzie o
światło i siłę elektryczną. Ale tego światła i tej siły będzie z miesiąca na
miesiąc przybywać w miarę obwałowania szklanym murem rzeki Wisły. Siły i
światła będzie taki ogrom, iż ono wszędzie dosięgnie. Zobaczymy wnet narzędzia
do orki, siewu, żniwa i omłotu, poruszane przez tę moc błogosławioną.
— A cóż
powiesz o szkołach szklanych! O kościołach zakwitających na wzgórzach, według
marzenia i skinienia artystów, w formach tak pięknych, iż wobec nich zagaśnie i
zblednie wszystko, co dotąd było.
— Wielkie
wynalazki, a raczej niespodziane odkrycia, uchylenie tego, co dotąd było obok
nas, lecz było zakryte — stwarzają to, że po ich zastosowaniu i spożytkowaniu
wszystko idzie sposobem fajerwerkowym. Któż by pięćdziesiąt lat temu uwierzył,
że można konia wyścigowego wsadzić na aeroplan i przewieźć go pod obłokami, a
nawet nad obłokami z Paryża do Antwerpii? Tak to owoc fantazji poety Ariosta, koń hipogryf,
lata w rzeczywistości nad obłokami. MiastoToteż
stare miasta, te straszne zmory starej cywilizacji, będą zanikać, będą stawały
się zabytkami muzealnymi, siedliskiem banków, sklepów, składów, magazynami
krajów, składami towarów — a powstaną nowe miasta–ogrody, miasta–siedziby,
wśród pól, lasów, wzgórz rozciągnięte, rozwleczone po okolicach, wzdłuż linii elektrycznych
kolei i tramwajów.
Mój synku!
Domy robotnicze pod Warszawą, które Baryka planuje — a miałem szczęście widzieć
te plany — są wygodniejsze, zdrowsze, czyściejsze,
piękniejsze od najwyszukańszych pałaców arystokracji, od will bogaczów
amerykańskich, a lepsze od siedlisk królów. Dwa pokoje, lecz dwa pokoje
najczystsze, najzdrowsze, najładniejsze, czyż to nie szczyt marzeń dla
samotnego człowieka?
— Wydaje mi
się, że cokolwieczek za dużo tam ma być czystości. Przydałoby się cokolwiek
brudnej zakwaski. Co zaś do wyż wzmiankowanych burżujów tudzież ci–devant królów, to wolą oni, jak sądzę, mieszkać po
staremu. Wolą taki, dajmy na to, apartamencik, jaki my niegdyś zajmowaliśmy w
Baku — co, tatku? — jak my ongi w Baku — pięć, sześć pokojów, choćby tam już —
niech będzie! — kamiennych, niż te szklanki ciągle opłukiwane w wodzie.
— Nigdy!
Przenigdy! Okazuje się przecie, właśnie wskutek i wobec wynalazku naszego
Baryki, że wyrazem bogactwa nie jest pieniądz ani nagromadzenie wartości
realnych, drogocennych przedmiotów i rzadkich fatałachów, tylko — zdrowie.
Najbogatszy bankier, jaśnie wielmożny magnat, przejadłszy apetyt, przepiwszy
możność pragnienia, zrujnowawszy zdrowie nerwów nadużyciami, słyszy od lekarza
radę: trzeba, żeby jaśnie wielmożny pan zamieszkał na wsi, chodził w zgrzebnej
bieliźnie, bez kapelusza i butów, żeby dostojny smakosz jadł chleb razowy,
kaszę, rzepę, rzodkiew, pogryzał czosnek wystrzegał się jak ognia wina,
alkoholów, kawy, herbaty, frykasów — żeby rozkazodawca robotników pracował w
ogródku — na słońcu — motyką, rydlem, widłami, cepami — żeby noktambulista, z dnia czyniący noc, wstawał wraz z ptactwem i
szedł spać z kurami… Cóż to oznacza? Oto zdrowie — apetyt i pragnienie, twardy
sen po ciężkiej pracy fizycznej — stało się jedynym bogactwem bogacza. A
zdrowie zupełne da, zabezpieczy i podtrzyma właśnie dom szklany. Higiena,
wygoda, absolutna czystość. Praca, spokój, zadowolenie wewnętrzne, wesołość. Do
takiego schronienia przed srogością natury i jej strasznymi jadami, dla
uzyskania i zabezpieczenia zdrowia fizycznego i duchowego — będą dążyć właśnie
burżuje. Boję się, że oni to rozwiną tak wielkie zapotrzebowanie szklanych
domów, iż dla biedaków nie starczy. Na szczęście…
— Nie ma strachu!
Zbadają oni tę rzecz dobrze, bo przecie burżuje są najsprytniejsi, pomimo iż
jako klasa są już do niczego. Jeżeli tam zwąchają swój interes, zafundują sobie
u naszego kuzynka Baryki wille i pałace, jakich rzeczywiście oko nie widziało.
— Na szczęście
on nie chce stawiać nic innego w miastach i na wsiach, oprócz domów
robotniczych, szpitali, muzeów, domów dla pracującej inteligencji, dla
przeciętnych, szarych ludzi, dla zmęczonych dzisiejszą walką.
— Filantrop to
jakiś. Dobrodziej. Dopóki łotrostwo kradzieży dawnych bogactw nie jest
wygubione na całym świecie, zamęczy on się, biedaczysko. Łotra w ludzkości
trzeba najprzód wygubić, a dopiero później budować normalne życie.
Zbrodnia,
Morderstwo, Dobro, Zło, Twórczość— Któż to wie, kto
wśród nas jest łotr, a kto sprawiedliwy.
— Najprzód nie
bardzo dobrze wiemy, co jest złe, a co na pewno dobre. Potem — jedyne, co z
zabijania wynika, to zbrodnia zabójstwa. Zabijanie jest zgoła niepotrzebne.
Szkoda na to czasu i zdrowia duszy ludzkiej. Wystarcza najzupełniej budowanie
życia nowego. Budować od nowa, od samego początku, od gliny ziemnej i głęboko
płynącej, ziemnej, czystej wody.
— Rozumiemy,
tylko nie ograniczamy się do tego jednego rozumienia. Oto tamten wziął garść piasku, którym wszyscy
pogardzali, tchnął weń myśl swoją i na wzór Boga rzekł: „uczynię z tej garści
piasku świat nowych zjawisk. Rewolucją istotną i jedyną jest wynalazek.
Rewolucją fałszywą jest wydzieranie przemocą rzeczy przez innych zrobionych”.
— A czyż ci,
co z pałacu wypędzają magnata i zabierają ten pałac w swoje władanie, zrobili
ten pałac?
— „Powszechne
władanie”, a w zrabowanych pałacach mieszkają nowi panowie, komisarze,
dyplomaci, naczelnicy i w ogóle nowi władcy, nowi uzurpatorowie. Lud po staremu
mieszka w chałupach, po staremu cuchnących, w norach miejskich i jamach
nędzarskich.
— Ta walka
będzie się toczyć bardzo długo. Zbawiciel świata w kazaniu na górze
nauczył świat, że nawet złemu oczywistemu nie należy przeciwić się siłą.
— O, to — to!
Stare gadaniny. Jeżeli spostrzegę, że ktoś wobec mnie dziecko sprzedaje do
rozpusty albo je uczy rozpusty — jeżeli widzę, że drugi rabuje dobro przez
tysiące ludzi wypracowane — to ja mam się temu nie sprzeciwić?
— Sprzeciw,
zakaz, kara! Nie jest to celowe, nie jest skuteczne, a zacieśnione do jednego
zjawiska. Tworzeniem nowych wartości i rozmnażaniem nowego dobra trzeba
wyniszczać w ludziach samą zawiść i samą nienawiść. Można wypracować takie
warunki pracy i mieszkania, iż nie będzie o co się nienawidzić i mordować.
Doprawdy — śmieszny to jest przewrót, który magnatów strąca z pałaców do
piwnic, a mieszkańców piwnic wprowadza do pałaców. Jest to prawdziwie robota i
dom szalonych. Takie jest moje przeświadczenie.
— Toteż nie
mówmy już o tym. Po cóż mamy mówić próżne słowa zapewnień i zaprzeczeń. Ja nie
będę ci już przeczył. A ty w zamian bądź łaskaw zbogacić zapas swych wiadomości
o jeden szczegół. Widziałem szkołę wiejską zbudowaną według nowych planów. Były
tam sale tak piękne, że każde dziecko biegło do nich z najżywszą uciechą. Były
tam zimne i ciepłe kąpiele, kuchnia, jadłodajnia, izba koncertowa i
kinematograficzna…
— Już dziś
matki — na wspomnienie imienia tego swego monarchy, który skinieniami geniuszu
przebudowuje świat na siedlisko dobra, a im, matkom, zdejmuje z ramion i piersi
ciężar, sam go biorąc w swe ramiona — mówią w pokorze: „Błogosławiony żywot, który cię nosił, i piersi, któreś ssał”.