niedziela, 16 października 2016

Zofia Nałkowska, „Granica”



(Fragmenty)

(…)
Umiera się w byle jakim miejscu życia. I dzieje człowieka zawarte między urodzeniem jego a śmiercią wyglądają niekiedy jak nonsens. Któż bowiem jest w możności o każdej chwili przemijającej pamiętać, by mogła ona być na wszelki wypadek jego gestem ostatnim? Śmierć nieraz chwyta człowieka in flagranti, zanim zdążył przedsięwziąć jakiekolwiek środki ostrożności. Najbardziej logiczny plan życia, najściślej wyprowadzona formuła jego wartości rozpada się nagle, gdy ujawniona zostanie ostatnia niewiadoma.
(…)

(…)
Przecież parę razy do roku zdarzały się okazje, że paniusie nabierały śmiałości i zjawiały sięliczniej. To było jakieś pogorszenie w stanie zdrowia pani Cecylii, o czym dowiadywały sięzaraz niepojętym sposobem, lub jakaś nagle łącząca wszystkich sprawa publiczna, obchód czyświęto, poruszające stare, wątłe niteczki przyjaźni i zaufania. A zwłaszcza stwarzała tę możliwość data, znana powszechnie i pamiętana, imienin pani Cecylii, przypadająca na dzień 22 listopada. Wtedy też trzeba było upiec zawsze jednakowy tort orzechowy, przyrządzić białą kawę z różnymi ciastami i wyjąć ze spiżarni dwie butelki porzeczkowego wina.

Hasło do tego zlotu widm dawała pani Łucja Posztraska, która przybiegała kuchnią najpierwsza, żeby, jak mówiła, trochę dopomóc. Zaraz później schodziły się gromadnie stare przyjaciółki, zapomniane krewne lub tylko rówieśnice. Wypełniały sobą siedzenia kanap i foteli w tym zawsze pustym, rozległym salonie. Zdejmowały niciane czarne rękawiczki i mieszając kawę, łyżeczki zostawiały w filiżankach. Elżbieta roznosiła talerzyki z tortem, a każda z pań mówiła przerażona: "Och, taki duży kawałek!" Za oknami dudnił uparty deszcz listopadowy, ale tutaj w salonie było ciepło i jasno. Zaciągnięte portiery z czerwonego pluszu osłaniały szyby i wszystkie lampy płonęły pod swymi jedwabnymi parasolami. W wazonach tkwiły wątłe miotełki przyniesionych kwiatów, białe chryzantemy podobne do astrów i amarantowe cyklameny. Pani Cecylia pilnowała surowo, czy wszystko jest w porządku, i pochmurnie patrzyła na zebrane panie.

Były nadmiernie grube lub przesadnie chude, pomarszczone i nabrzękłe, siwe lub wyłysiałe, poubierane w dystyngowane czarne suknie z różnych epok, z koronkami albo dżetami, spłowiałe i dziwnie pachnące. Były przeważnie ubogie, jednak nie wszystkie. Niektóre miały na barkach wyleniałe skunksy albo zżółkłe gronostaje, a w białych, naciągniętych uszach staromodne butony. Ale wszystkie były stare.

Ich wielkie brzuchy wspierały się na cienkich nóżkach, jak beczki na zapałkach, podczas gdy inne znów nogi były grube i równe, pod wałkami czarnych pończoch wełnianych uchodzące do ciasno zesznurowanych trzewików. Twarze siedziały ciężko na tłustych podgardlach, podpiętych w dole broszkami z granatów, lub chwiały się na szyjach wydłużonych,przewiązanych pośrodku aksamitką, a widoczna gra mięśni, żył i ścięgien, które "chodziły" pod skórą żółtą i cienką, dodawała grymasom tych twarzy i słowom mówionym jakiejś patetycznej, sabatowej ekspresji.

Pani Cecylia sama nosiła już na szyi aksamitkę, przez którą przewieszały się z przodu dwa woreczki niepotrzebnej skóry, i nie miała co do siebie żadnych złudzeń. Ale myśl, że i ona należy do tego "kongresu czarownic", do tej "parady wiedźm", że i ona jest z nich, była dla niej bardzo nieprzyjemna. Gorycz tej prawdy rozrastała się do niecierpliwego strachu, do jakiegoś panicznego popłochu.

Pamiętać dokładnie, jakie były dawniej, widzieć je teraz tak odmienione, widzieć, jak robią się coraz starsze, jedne prędzej od innych, i być w to wprzęgniętą całym swoim losem - cóż za urągowisko! Zdarzało się przecież, że między jedną a drugą wizytą przenosiły się do innej generacji. Niejedna odchodziła w wieku niebezpiecznym, a po roku wracała już jako staruszka.

Były okropne, ale całkowicie nie winne tego, jakie są. Gdyż te twarze - pokrzywione fałdami, gorzkie, fałszywie uśmiechnięte, ironiczne albo tragiczne -nie wyrażały żadnej prawdy ich charakterów. Na przykład zawsze impertynencko uśmiechnięta pani Gieracka, przez wszystkich, jak wiadomo, pokrzywdzona, była właściwie nieśmiała i smutna - a jej uśmiech służył do podciągania opadających policzków, do ratowania małej resztki młodości. Sztywne znowu trzymanie się pani Tawnickiej, jej arystokratyczny port de tete miał na celu wygładzenie zmarszczonej szyi, a mógł dać powód do pomawiania jej o wyniosłość, tak niewłaściwą w jej skromnej obecnie sytuacji. Mecenasowej Warkoniowej wystarczyło tylko trochę "puścić" twarz, wystarczyło zwyczajnie na chwilę przestać mówić, by ogromne rysy zadumy i zgryzoty zaległy na jej masce, chociaż miała z natury bardzo wesołe usposobienie.

Każda z nich była kiedyś młoda, za każdą ciągnęła się ta jej młodość dawna jak gałąź kwitnąca, uczepiona brzegu niemodnej sukni. Były zestrychowane z powierzchni życia, odrzucone na bok przez jego nurt głęboki, wspaniały i zły. Leżały zadyszane i zmęczone na jego brzegu, wspominające umarłych mężów, zabitych synów, zobojętniała, daleką rodzinę.
Wojna, rewolucja, zmieniony świat zostawiał je ich zdumieniu. Zapatrzone w samotny dramat artretyzmu i klimakterium, anarchii czasów dzisiejszych przeciwstawiały szczątki anarchii dawnych, rozbite kawałki wiar i zbankrutowanych przeświadczeń. Musiały jeszcze trochę żyć, żeby umrzeć. 

Elżbieta włożyła do wazonu ostatnią wiązankę drobnych ciemnozłotych chryzantem i ostatniej przybyłej pani podała talerzyk z za dużym kawałkiem orzechowego tortu. Brała udział w tych obrzędach, pełna dziwnego niepokoju. Myślała, że każdą z tych starych kobiet mogłaby być ona sama. Nie jest. Jest tylko sobą. Nazywa się Elżbieta Biecka, mówi o sobie: ja. Tu są one wszystkie, razem z ciotką Cecylią - a tu ona jedna, osobna, skazana na siebie aż do końca. Jest to tylko przypadek, przerażający traf. I cały świat pełen jest takich przerażeń.

Można by myśleć, że one należą do odrębnego, szczególnego gatunku ludzkiego, który temu podlega, że starość ich tylko jest udziałem. A przecież wystarczy czekać -i to przyjdzie. Wystarczy zwyczajnie - żyć.
Zeszły się tu jakby na drugie Zaduszki, na swoją przedśmiertną ceremonię. Każda z nich mogła powiedzieć do Elżbiety te dawne słowa umarłej: "Czym ty jesteś, ja byłam, czym ja jestem, ty będziesz. Westchnij do Boga i pomyśl!" I Elżbieta wiedziała, że starość jest tylko dalszym ciągiem młodości. Paniusie piły wino porzeczkowe, chociaż to każdej z nich szkodziło. Co tam! Mogły sobie pozwolić raz na rok, przy takiej okazji. Na pomarszczone policzki występowały malutkie rumieńce. Coś się tam działo w tych organizmach, pod tą skórą, w tych ciałach. Miały jeszcze jakąś krew - i ta myśl była trochę obrzydliwa i nieprzyzwoita.


(…)

Pani Cecylia Kolichowska wyraziła się raz tak: Wszystkiego się spodziewałam, ale tego, że będę stara, to nigdy?

(…)

-O jedno cię tylko proszę, moja Elżbieto, p o z w ó l  m i  s p o k o j n i e  być starą. Jak umrę, to będziesz tu sobie mogła rządzić swojemu, jak ci się tylko będzie podobało. Ale tymczasem i jestem  u   s i e b i e.

Dla pani Cecylii starość była rzeczą najdziwniejszą, jaka się nu przytrafić. Młodość stanowiła jej najdawniejsze przyzwyczajenie. niedbałe codzienne szczęście wydawało się nieodjęte, było stan naturalnym, jedynym właściwym czasem życia. Starość istniała i da niej, ale gdzieś daleko, należała do innych ludzi, była cudza, skaza na rychłe przeminienie i śmierć.
Niepodobieństwem było teraz na przystać. Przez całe życie oczekiwała jakiejś zmiany, z dnia na dzień liczyła, że wreszcie wszystko się wyjaśni, usprawiedliwi, nabierze sensu, że  c o ś  s i ę  w r e s z c i e  o k a ż e.  Całe jej życie było ustawicznym zamiarem, ambitnym projektem, niecierpliwym, gniewnym oczekiwaniem. Wszystkie te rzeczy nie pozamykane, nie dokonane musiały prowadzić do jakiegoś wniosku, coś definitywnego spowodować. Starość była procesem rozpadania się tych złudzeń.

Wydawało się niemożliwością, aby to miało być wszystko. A jednak to było wszystko. Z powodu ustawicznego od lat niezdrowia, kataru płuc, powiększenia wątroby, niepokojów serca pani Cecylia zawsze sobie projektowała, że kiedyś, jak się wreszcie ułożą interesy, "weźmie się siebie", odbędzie porządną kurację, wyjedzie do jakichś zagraniczna wód albo do sanatorium. Wówczas zacznie nowe, normalne życie. Wszystkie ważne osobiste sprawy odkładała sobie do tego czasu, liczyła na to jak na rzecz niewątpliwą. 

Tymczasem nic takiego nastąpiło. Przeciwnie, zaczęły się choroby zupełnie nowe, bezsenne ataki duszności, bóle we wszystkich stawach. Na wąskich, normalnych dotąd palcach porobiły się guzy i skrzywienia, nogi były bezwładne prawie do kolan i każdy paznokieć rwał i bolał na swój własny sposób. 

Pani Cecylia zaczęła chodzić z jedną laską, później z dwiema, nie mogąc zrozumieć, że coś podobnego ją właśnie spotyka. Nadeszły dni, że nie była w stanie wcale się podnieść. Leżała w łóżku, rozmyślając o tym wszystkim i nie mogąc się temu dość nadziwić. Z największym wysiłkiem, z trudnością niezmierną robiła to mozolne odkrycie, że właściwie nic już ją nie czeka, że się już nic nie stanie. Że jedyna rzecz, jaką jeszcze musi wykonać, to jest umrzeć.


(…)

Czerlon niedbałym poruszeniem ręki odsunął sprzed siebie w powietrzu jego słowa.
- Nie czyny nasze mówią, czym jesteśmy. Nie można człowieka sądzić z czynów. Ważnym jest niepokój towarzyszący uczynkom naszym. I cierpienie. I strach...
W niedużym pokoju robiło się szaro od dymu. Czerlon pił wino, w każdym kieliszku badając uprzednio pod światło jakby najgłębszą naturę jego czerwieni.
-Cokolwiek myślałem i jakkolwiek żyłem, zawsze na dnie znajdowałem to jedno: strach... Strach przed ogromem świata. I strach przed karą... Aż póki nie zrozumiałem, że nie ma przed strachem ucieczki - tylko w poddaniu, tylko w najgłębszej pokorze.
Karol znowu odezwał się nieśmiało:
-Można by myśleć słuchając cię, że religia jest zorganizowanym przerażeniem.
Czerlon nie słyszał jego słów.
-Ty się nie boisz kary? - zapytał.
Karol powiedział, że nie. I zaraz uczuł się winny, że zrobił mu przykrość. Mimo to mówił dalej:
- Nie da się zaprzeczyć, że słabością człowieka są wymiary. Jest przywalony masą świata, "masa mu imponuje". Lubi wszystko, co jest ograniczone, zamknięte, jasne i ciepłe, zabezpieczone od niepokojącej melancholii odległości gwiezdnych i stosunków międzyplanetarnych. Chce zapomnieć o tej kolosalnej masie ciemności, mrozu i milczenia, w której miotają się nadaremnie niesłychanych rozmiarów bryły ognia, tracące na przesyłanie siebie swych promieni straszliwe ilości lat ziemskich - zwłaszcza że cel tych działań jest niejasny, a pożytek wątpliwy... Chce je przejednać i ugłaskać, korzy się przed ich przekraczającą jego pojęcie "harmonią". Ale przecież osaczony jest zewsząd, bo nad nim, pod nim, wewnątrz i naokoło szaleje ruchoma materia, otacza go i przenika na wylot wicher chwiejby molekularnej, zaprzeczający wszelkiemu dotychczasowemu sensowi świata... Karol zauważył, że Czerlon nie spuszcza z niego oczów i urwał.
-Jesteś w tym samym miejscu, gdzie byłeś wtedy -powiedział Czerlon zimno. W jego głosie było zniechęcenie i zawód, chociaż uniesienie głowy i spojrzenie wyrażały raczej pogardę.
-Nie myśl, że nie cenię tego spokoju, którego, jak mówisz, doświadczasz. Ale jakże mam uwierzyć w spokój, jeżeli jego podstawą jest przerażenie... Przecież, przypomnij sobie, bałeś się zawsze siebie, tylko siebie. Dlatego trudno mi uwierzyć, żebyś był spokojny i dziś...
-Jesteś w tym samym miejscu, gdzie byłeś wtedy -powtórzył Czerlon.
-To ci widocznie wystarcza. Nie jesteś zdolny nawet do tych najprostszych wzruszeń, których doznaje zwykły chłop wobec tajemnicy śmierci, wobec niewiadomego.
-Gdzież jest to niewiadome, powiedz.
-Jeśli tego nie czujesz, nie ma o czym mówić. Zaczyna się blisko, wszędzie tam, gdzie nie ma odpowiedzi na pytanie.
-Nie ma niewiadomego poza zapytaniem człowieka. Nie ma go nigdzie, tylko w człowieku.
-To są puste słowa, sam wiesz o tym...

Karol nie odpowiedział, pogrążony w smutku. Był zupełnie bezradny wobec tego człowieka, którego urok trwał nad nim równie silnie jak kiedyś. Dlaczego był mu taki miły mimo wszystko? Czy że górując nad nim, nie dawał mu uczuwać tej przewagi? Natura jego siły kryła jakąś ułomność, zaprzeczała sama sobie, chciała się zniszczyć, chciała się "zetrzeć w proch". Czerlon, w oczach Karola mogący wszystko, nie chciał ani wielkości, ani władzy, wspaniały i jarzmiący marzył o umniejszeniu siebie jak o szczęściu. Wsłuchany w swoją bojaźń, służył jej całym sobą, zanurzał się w nią aż do tego dna, na którym rozpostarta jest nie znana innym słodycz. Jakże miał mu to powiedzieć, jak go ubłagać, aby zechciał być silny, aby przystał na siebie i zachwycił się sobą tak, jak zachwycał się nim Karol. Słowa nie mogły tu nic pomóc, były na wierzchu, były puste, jak on mówił. A przecież wydawały się ścisłym tekstem myśli. Szło o to, aby podzielić z tym właśnie człowiekiem, z tym Czerlonem, łagodne szczęście pewności, że tak a nie inaczej mają się rzeczy. A było to, że nie ma niewiadomego poza nami. Istotnie ubogie to są słowa, ale trzeba pod nie przeniknąć, ująć je gdzieś głęboko, w tym miejscu, gdzie myśl zawiera jeszcze treść rodzącego ją uczucia i cała tętni jego cielesną naturą.

A było to jeszcze, że człowiek podobny jest do świata, że jest zrobiony z tej samej materii istnienia. I nie ma konieczności, i nie ma wcale powodu, aby w sądzie o świecie na zawsze miał błądzić. W poczuciu niedoskonałości własnej myśl ludzka wykopała przepaść między podmiotem i przedmiotem, między poznającym i tajemnicą. Wyznaczyła granicę nieprzekraczalną poznaniu, nie pamiętając, że wszystkie jego władze wyrosły z tych samych jakości, które stanowią przedmiot poznania.

-Pamiętasz -mówił błagalnie -pamiętasz, czytaliśmy razem Locke'a, tę jego książkę "przyjemną i pożyteczną" o rozumie człowieka. On mówi, że Bóg dał człowiekowi tyle zrozumienia, ile mu jest potrzeba. Pamiętasz... A przecież jest mu tego zrozumienia z każdym przemijającym stuleciem, z każdą przemijającą godziną potrzeba coraz więcej. Uwierz mi, że granice ludzkiego zrozumienia są ruchome, że świat w istocie swojej jest wiedzialny, że człowiek...

Chciał powiedzieć, że świadomość człowieka jest najwyższą instancją, że jest czymś więcej nierównie niż jakakolwiek możliwa odpowiedź na wyrastające z niej i przez nią zrodzone pytanie. Że rozpostarta nad światem, upojona sobą, usiłuje nadaremnie wbudować własny swój sens w to, co się tylko dzieje, co tylko jest. Ale ogromny Czerlon nie wydawał się
wdzięcznym słuchaczem. Przewalony na bok, wsparty o poręcz łóżka, która kryła się pod jego pachą, posępnie zamyślony, dopijał resztę wina, patrząc ponad głową Karola w obojętny punkt ściany. Był ciężki, było mu we własnym ciele nie dość wygodnie, własna siła zdawała mu się raczej zawadzać.

- Słuchaj -mruknął swym przepysznym basem kaznodziei, który w zadymionym powietrzu wzniecał wibrujący metaliczny rezonans.
-Ja jestem blisko, ja wciąż to widzę. To przy mnie przecież ludzie konają. Ból jest gorliwy i jest wieloraki... Nieskończone są jego tą sprawiedliwością tego losu? Poddać się woli najwyższej, której nie zna nieprzeniknionych postanowień? Jak pierwsi chrześcijanie uśmiechać się z zachwytem sponad płomieni stosu, patrzeć w niebo z upojeniem i wdzięcznością, że Bóg uznał ich godnymi męczeństwa. W głosie jego nie było patosu, tylko jakby rozmarzenie. Obsunął się na siedzeniu, rozluźnił się sam w sobie, stał się bezwładny i miękki.
-Długo trwało, nim to pojąłem -mówił powoli. 
-Jeszcze w domu rodziców zdarzyła się taka rzecz. Byłem dzieckiem, głupim chłopcem, gdy zobaczyłem na desce w kuchni leżącą rybę. Miała pysk tępy, usta w podkówkę, oko złote i obojętne. Jej cała skóra z otworkami po zeskrobanej łusce chodziła od srebrnych dreszczy. Wyobraź to sobie: kucharka przynosi ją w koszyku razem, powiedzmy, z kapustą, z kaszą w torebkach, z ziemniakami - prawie nieżywą, już nieruchomą. W jakim stopniu umarła -to nie jest ważne. Nie zdążyła jeszcze zrobić tego do końca, a już wybiła jej godzina, już trzeba ją wziąć na deskę, i jak się to mówi, "oprawić". To ją od razu ożywia. Zaczyna się rzucać, jakby dotąd nie umierała wcale, jakby tylko drzemała. Trzeba ją przytrzymać, trzeba ją oskrobać przemocą. Wreszcie przycichła, dała sobie bez drgnienia wyjąć resztę wnętrzności, jakoś to zniosła. Teraz trzeba ją już tylko na desce posolić, żeby tak przed smażeniem poleżała. I, proszę cię, to dopiero jest ponad jej wytrzymanie, zaczyna się przeciągać, drgać, migotać, żyje minuty i kwadranse, nie może przestać...

Karol patrzył w Czerlona zdumionymi oczami, był blady.
-Dlaczego mi to mówisz? - zapytał.
-Och, nie dlatego, żeby się przekonać, że jesteś wrażliwy, mój drogi. To jest obojętne. Idzie o to, że to, co ona czuje, apewne jest bólem i zgrozą - chociaż może to także być ekstaza. Ale przypuśćmy, że jest bólem. I ważne jest, że się to odbywa w obrębie świata i że na torturę nie ma właściwie miary. Otóż, jeżeli się tu nie poprzestanie na słowach, jeżeli to zatarga tym
istotnym w nas, co jest pod świadomością, to bezsens świata odpada sam przez się, jest nie do przyjęcia. Do cierpienia potrzebny jest sens, jeżeli nie jest się obłąkanym...
-Ty nie jesz ryb... -niespodziewanie odezwał się Karol.
-Nie. Albo co?
-Nic, tak słyszałem...
-No tak, to dziecinne wspomnienie zapadło we mnie dość głęboko... Milczeli chwilę, jakby stopniowo coraz dalej odchodząc od siebie. Nagle Czerlon zwrócił się cały w stronę Karola i lekko ku niemu pochylił.
-Słuchaj - powiedział głosem zniżonym, miękko i niejako poufnie.
-A gdyby nawet, gdyby przypuścić, że jest coś z prawdy w tym, co ty myślisz - to czyż nie jest wielkością człowieka, że się ugina, że się korzy w prochu przed tym, co z niego samego wzięło początek?

(…)

Elżbieta wchodziła do sypialni pani Kolichowskiej z miednicą pełną wody, z przewieszonym przez ramię włochatym ręcznikiem. Pękate mydło i gąbka, czerwona, podobna do miękkiej, porowatej cegły, były już zawczasu przygotowane obok na krześle. Za Elżbietą szła Ewcia z pustym wiadrem i wodą zapasową w dzbanku. Przybycie siostrzenicy nie sprawiało pani Kolichowskiej żadnej radości. Ale na widok Ewci pochmurniała wyraźnie. Nie lubiła tej dziewczyny, która zestarzała się u niej na służbie. Nie chciała, by obsługiwał ją kto inny prócz Elżbiety.

Ukośny od wiatru deszcz zmywał szyby i zimno przenikało do wnętrza pokoju. W taką pogodę pani Kolichowska czuła się zawsze gorzej i wcale z łóżka nie wstawała. Elżbieta myła swoją ciotkę po kawałku, jak duży przedmiot. Pani Cecylia dała sobą powodować, przewracać się na boki, odkrywać i nakrywać -niechętna, nadąsana i bierna. Z przymkniętymi oczami znosiła wszystko i tylko nasłuchiwała ostrożnie, kiedy wewnątrz odezwie się ból. "Uważaj tutaj, uważaj" -niepokoiła się zawczasu. "Nic, nic, ja pamiętam" -mówiła prędko Elżbieta i łagodnie zmywała bolące kolano.

Kiedy sprawa doszła do rąk, pani Cecylia stroskanymi oczami patrzyła na swoje palce rozpływające się w wodzie, podwójnie zniekształcone. Gąbka głaskała ciepło i przyjemnie, ale ręcznik zaraz potem wydawał się szorstki. Wszystko ciągle na nowo gotowe było boleć. Nagle los, który okazał się oto jej losem, uderzył panią Cecylię jak coś niespodziewanego.
-Co to jest? -powiedziała.
-Człowiek leży, nie może się ruszyć, nie może wstać. Sam nie może sobie wziąć szklanki ze stolika. Jak kłoda.
-Poczekaj -przerwała Elżbieta.
-Przecież za parę dni, jak tylko przestanie padać, zaraz będzie ci lepiej.Na to nie warto było odpowiadać. Pani Cecylia patrzyła w powietrze, milcząc. Dopiero po chwili mruknęła:
-I że to ja...

Elżbieta czesała teraz jej włosy. Nie były jeszcze całkiem siwe, ale wypadały tak gwałtownie, że z dawnego sporego warkocza został tylko długi, cienki kosmyk. Przez tłuste pasma, wygrabione grzebieniem, przeświecała łysa skóra.
-Nieraz sobie myślę, jak ty się nie brzydzisz, kiedy tak wszystko robisz koło mnie.
To, co uczuwała Elżbieta, nie było obrzydzeniem. Może jednak było czymś gorszym. Myślała zdziwiona, co właściwie robi się z ciałem starej kobiety, co ma wyrażać ten proces, czemu służy? Pożółkła, wiotka skóra trzymała jeszcze w obrębie dawnego kształtu miękkie mięso ludzkie. Ale wystarczył ruch nieznaczny, by przelewało się pod tą powierzchnią z jednej strony na drugą, jak gdyby odchodziło od kości, jak gdyby było ciekłe. Zgrubienia i guzy artretyczne nie były tak odrażające jak ten pospolity obraz przemiany spowodowany przez starość i zgodny z porządkiem rzeczy. 

-A kto robił przy mnie wszystko, ile tylko razy byłam chora, od samego dzieciństwa - nie ty?
Gdy to powiedziała, jej głos zadrżał i zakołysał się od wzruszenia. Ta tkliwość nie należała jednak do chwili obecnej i nie dotyczyła tej chorej kobiety. Pochodziła z innych zasobów. Elżbieta mianowicie pomyślała o matce, która nie pielęgnowała jej nigdy w chorobie. Och, tamtej urody nie uszkodziły lata. Ostatniej wiosny napatrzyła się jej do woli. Uczuła jeszcze teraz zapach powietrza, gorzki od nagrzanych południowych liści. Stała za matką na dużym balkonie nadwodnej willi. Nad balkonem wisiała markiza, a powietrze pod markizą pełne było świetlistego cienia, pachnące gorzko jakby skórą pomarańczy. Było południe. Niżej w ogrodzie kwitły grubymi kwiatami bezlistne gałęzie magnolii, a dalej nad wodą krzak i kamelii białe i czerwone. Matka była zdenerwowana, naprzód spieszyła się, a teraz czekała niecierpliwie. Lepiej było milczeć. Elżbieta z ciekawością przyglądała się jej sukni. Była z mszystej, mięciutkiej wełny białej i zapinała się na piersiach ukośnie na trzy guziki, trzy okrągłe kawałki różowego koralu. Na szyi nie było pereł, tylko sznurek takich samych, trochę drobniejszych różowych korali. Nadęte, rozgniewane usta były pomalowane jasnym karminem. I jeszcze coś bladoczerwonego, jakaś kokarda z emalii uczepiona była do każdego z białych, mszystych pantofelków. Była cała czysta, świeża, zbytkowna, gładka -bez jednej zmazy. Była czymś najpiękniejszym, co się da pomyśleć. Była bezużyteczna, była tylko do ozdoby. Jak można mieć taki profil i żeby to było żywe! Nie była matką, była zwyczajnie drugą kobietą. Jej piękność, jej cała jakość była tylko męczarnią. Maskowała się tak niedbale. Obie ręce trzymała na poręczy balkonu -i także te ręce były piękne i miały koralowe paznokcie. Bez słowa patrzyła przed siebie, ściągając brwi. Ale nie na jezioro. Ani na góry tamtego brzegu -lekkie, jakby wydmuchane z niebieskiego kurzu, ani białe żagle, nadciągające po wodzie świetlistej i zielonej jak grynszpan -nic nie było dla niej warte widzenia.

(…)

Myślała o matce, że jest niedobra. Ale co jest naprawdę w dobroci dotykalne i rzeczywiste, co jest nią samą? Przecież nie szereg dobrych uczynków, które mają motywy tak złożone i tak różne. I nie myśl pełna troski o los innych ludzi, myśl daleka, pamiętna, dająca się wyrazić słowami. Czyż nie najbardziej rzeczywiste, nie jedynie prawdziwe jest to, co uczuwamy sobą, jako ruch naszych obu rąk wyciągniętych, jako dreszcz ciepły w powiekach, gdy się patrzymy, jak uśmiech doznany od wewnątrz -jego smak w ustach, jego głęboki wilgotna treść. Elżbieta nie mogła sobie teraz nawet przypomnieć uśmiechu matki, ale wiedziała, że był nie wyrazem  dobroci, tylko  dobrocią samą. Po cóż jej były jeszcze dowody?

Pani Cecylia niełatwo dała się przejednać. Jej oczy mrużyły się o niepokoju i zniecierpliwienia. Cieniutkie wargi ciasno i boleśnie przylegały do sztucznych zębów. Tutaj także skrzywienie gniewu był gniewem samym, a wyraz cierpienia samym cierpieniem.
- I przecież wiesz -kończyła chłodno Elżbieta -że lubię być przy  chorych. Pozestawiać wszystko ze stolika, wytrzepać za okno serwetkę i na nowo wszystko na niej ustawić, zmienić wodę w kwiatach, powynosić przybory do mycia, wydobyć ze smutnego pokoju jego stały wewnętrzny, rozsądny  ład -to jednak była pociecha. Gdy chora leżała wreszcie w czystej koszul na prześcielonym łóżku, Elżbieta łudziła się przez chwilę, że odtąd będzie jakoś inaczej, że coś jednak obróci się na lepsze. I oczekiwała, że ciotka się uśmiechnie, że będzie jej teraz wygodnie i dobrze, że dozna ulgi. Ale dla pani Cecylii rzecz nie zmieniła się w niczym. Nastała tylko chwila, że mogła się wreszcie nieruchomo i w spokoju oddać na nowe swojemu cierpieniu.


(…)

Żyje się krótko i źle. A przy tym tylko ten jeden raz.


(…)

Jest się takim , jak myślą ludzie, nie jak myślimy o sobie my, jest się takim, jak miejsce, w którym się jest.

(…)